jeudi 24 juin 2010

Niepewne Pochodzenie Żydów


Brak genetycznego związku wielkiej części Żydów w Izraelu z rasą semicką pochodzi od faktu że genetycznie nie oni potomkami starożytnych mieszkańców Palestyny. Dlatego profesor Szlomo Sand kwestionuje uzasadnianie państwa izraelskiego na Bliskim Wschodzie dziedzictwem po przodkach. Natomiast dr. Sand rozpowszechnia swój program szerzenia demokracji i integracji Żydów z Arabami.



Książka profesora Sand’a pod tytułem: „The Invention of the Jewish People,” ukazała sie po hebrajsku w 2008 roku i była bestsellerem w Izraelu, a opublikowana po francusku w marcu 2009, była bestsellerem we Francji, gdzie otrzymała prestiżową nagrodę „Aujourd’hui” jako książka historyczna.



Obecnie książka pod tytułem: „The Invention of the Jewish People,” jest tłumaczona na kilkanaście języków, pewnie i na polski. Autor podróżuje w USA z wykładami na ten temat tej książki.



Profesor Sand twierdzi, że wpływ genetyczny Chazarów prawdopodobnie dominuje wśród ludności żydowskiej w Palestynie, która była zmuszana, za pomocą pogromów, wyjeżdżać po wojnie z państw satelickich do Palestyny, w okresie, kiedy Stalin tworzył tam państwo Izrael, po zainicjowaniu w Narodach Zjednoczonych, w marcu 1947, pierwszych oficjalnych żądań, o uznanie państwa Izrael przez ONZ. Historyk żuydowski, Roman Brackman, pisze że wczesny Izrael był „nieudanym satelitą Stalina.”



W 1976 roku, Artur Koestler opublikował książkę pod tytułem: „Trzynaste Plemie,” w której napisał, że Żydzi stanowią „psudo-naród” oparty na mylnej tradycji, uformowany pod wpływem Talmudu. Naturalnie książki Koestlera i Sand’a, są ostro atakowane przez zwolenników stosowania talmudycznych przepisów zwłaszcza w stosunkach Żydów z nie-Żydami.



Krótko przed publikacją książki Koestlera, Arabia Saudyjska żądała uznania syjonizmu przez ONZ jako program i system bezprawny, ponieważ był to system stworzony przez nie-semickich Żydów, nie mających według Arabów żadnych praw dziedzicznych do Palestyny. Niepewne pochodzenie Żydów w Izraelu, dodatkowo kompromituje obecne nieludzkie traktowanie Palestyńczyków przez władze izraelskie. Niestety obecnie Arabowie palestyńscy są traktowani podobne do traktowania Żydów w gettach przez Niemców w czasie wojny.

WWW.pogonowski.com

Chazarskim tropem





Artykuł dr-a Dariusza Ratajczaka na temat totalnie i bezczelnie sfałszowanej historii żydostwa, albo raczej historii talmudników. I te sprawy znane są większości naszych gości, ale warto przypomnieć, iż dr Ratajczak miał dokładnie te same poglądy, co my. – admin

Od dawna twierdzę, że historia jako nauka podporządkowana jest polityce. Szczególnie dotyczy to dziejów najnowszych, ale nie tylko. Również wydarzeniom odleglejszym czasowo, a pisząc dokładniej: niektórym naukowym teoriom, które są z nimi związane, grozi celowe zepchnięcie w otchłań niepamięci. Bo są niewygodne, niepoprawne, wręcz groźne dla możnych tego świata. Jedna z takich teorii, nie pozbawiona kontrowersji, lecz prawdopodobna, dotyczy pochodzenia większości europejskich Żydów, których potomkowie oprócz naszego kontynentu zamieszkują obie Ameryki, Australię oraz Izrael. W tym ostatnim do dnia dzisiejszego tworzą warstwę rządzącą państwem. Mówiąc wprost, chodzi o etnogenezę Aszkenazyjczyków.

We wczesnych wiekach średnich na euroazjatyckich stepach rozciągających się od Wołgi , Morza Kaspijskiego i Kaukazu pojawiły się bitne plemiona chazarskie. Był to koczowniczy lud turecki (a raczej turecko-tatarsko- mongolski), który wkrótce częściowo osiadł na roli. W VIII w. Chazarowie tworzyli już dobrze zorganizowany organizm państwowy obejmujący swym zasięgiem Krym i północne obrzeża Morza Czarnego po rzekę Dniestr. Prawdziwe imperium: od Kaukazu po tereny współczesnej Mołdawii! Pośrednicząca w wymianie handlowej między Wschodem i Zachodem Chazaria była rządzona przez chana (kagana), pod władzą którego znajdowały się trzy główne prowincje, siedem zależnych królestw oraz siedem plemion lennych. Wsród lenników plemiennych dominowali Słowianie oraz ludy fińskie.

Pierwotnie Chazarowie byli pogańskimi szamanistami, później zdawało się, że przyjmą islam, ostatecznie jednak przeszli na… judaizm, który stając się religią państwową ogarnął również prosty lud. Stali się „chazarskimi Żydami”, chociaż- nie zapominajmy- w chanacie mieszkali również „Żydzi-semici” uciekający przed władzą Bizancjum i muzułmanami. Przybywający wraz z nimi rabini stali się duchowymi przewodnikami Chazarów. Świadczą o tym chociażby prace wykopaliskowe Murada Magomedowa w Belendjerze i Semenderze (dawnych chazarskich miastach nad Morzem Kaspijskim). Uczony ten odkrył nie tylko groby chanów, ale i symbol ich władzy: sześcioramienną gwiazdę.

Zjudaizowani Chazarowie, dominujący oczywiście liczebnie nad semickimi uciekinierami, stanowili groźnych przeciwników dla swych sąsiadów. Wojowali z Bizancjum, przedsiębrali łupieżcze, wyjątkowo okrutne wyprawy na tereny czysto słowiańskie. Echa tych eskapad długo jeszcze pobrzmiewały w ruskich i rosyjskich legendach. Wspominały one o pełnych dramatyzmu bojach z „Wielkim Żydowinem”. Nie mógł być nim z oczywistych względów „Żyd-semita”, lecz chazarski konwertyta. Być może późniejszy niechętny stosunek wielu Rosjan i innych wschodnich Słowian do Żydów był następstwem utrwalonych w ludowej pamięci wydarzeń sprzed ponad 1000 lat. Wszak w historii nic się nie dzieje bez przyczyny.

Etniczne skutki budzących grozę rajdów były oczywiste. Pojmanych mężczyzn napastnicy sprzedawali w niewolę, natomiast Słowianki stawały się chazarskimi nałożnicami lub – po przejściu na judaizm – żonami. Tłumaczyłoby to współczesny antropologiczny obraz potomków europejskich Żydów, wśród których nie dominuje typ semicki (jego cechy są co najwyżej w niektórych przypadkach mniej lub bardziej wyeksponowane) a turecko-tatarsko- słowiański.

Sprawa zasadnicza: co się stało ze zjudaizowanymi Chazarami? Czy tak silne, żywotne plemię mogło rozpłynąć się we mgle ? Cóż, w II połowie X w., mniej więcej w czasach chrztu Polski, państwo chazarskie zostalo rozbite przez księcia kijowskiego Światosława. Tytułem rewanżu Słowianie popędzili wielu Chazarów na Ruś. Reszta dołączyła do współbraci później, uciekając przed hordami Czyngis Chana na ziemie polskie, rusko-litewskie, węgierskie i dalej . W ten sposób stali się europejskimi Żydami. Jest rzeczą otwartą jak długo zachowali niektóre obyczaje chazarskie, czy ogólniej świadomość swego pochodzenia. Albo jak mocno utrwalił się w nich żal lub wręcz nienawiść do sprawców upadku Chazarii. Czy były to uczucia stałe, podświadomie rzutujące na ich stosunek do sukcesora Rusi Kijowskiej aż do czasów współczesnych? Ciekawe pytanie, ale nie śmiem na nie odpowiedzieć.

Wersja o chazarskim pochodzeniu europejskich Żydów (Aszkenazyjczyków) ma swoich zwolenników. Przede wszystkim od dawna skłaniało się ku niej wielu uczonych i publicystów rosyjskich. Na Zachodzie natomiast przetarł jej drogę nie kto inny jak Artur Koestler. Autor „Ciemności w południe” napisał był prawie 30 lat temu ksiażkę „The thirteenth Tribe: The Khazar Empire and Its Heritage”, w której udowadniał, że Chazarowie byli antenatami Aszkenazyjczyków, czyli stali u źródeł europejskiego żydostwa. Wspierał tym samym wcześniejsze ustalenia mieszkańca Izraela Natana M. Pollocka. Ten tłumacz naukowych tekstów i korektor w firmie wydawniczej poświęcił 40 lat życia na udowodnienie tezy, że 6 z 10 żydowskich mieszkańców Izraela i 9 z 10 Żydów mieszkających w Europie i obu Amerykach ma korzenie chazarskie, a nie semickie. Jako ciekawostkę podam, że według ustaleń Pollocka nazwiska: Halperin, Alpert, Halpern, Galpern itd.- tak częste wsród europejskich Żydów – świadczą o chazarskim rodowodzie ich nosicieli (np. „Alper” w języku chazarskim oznacza „śmiałego rycerza”; miano to chan przyznawał szczególnie wybijającym się wojownikom). Podobnież: Kaplan, Caplon, Koppel itd. („Kaplan” oznacza „dzikiego jastrzębia”) oraz – co oczywiste – Kogan, Kagan, Kaganowicz.

We wrześniu 1966 r. Pollock postanowił oficjalnie uczcić 1000-lecie żydowsko-chazarskiego przymierza. Nie zgodziły się na to izraelskie władze między innymi dlatego, że teorię o chazarskim, to jest nie palestyńskim, pochodzeniu europejskich Żydów podjęli Arabowie. Naprawdę nikogo z oficjeli nie obchodziło, czy Pollock ma rację czy też mija się z prawdą. Po raz kolejny polityka nie pozwoliła historii wybić się na niepodległość.

A tak przy okazji: ciekawe, co by napisali publicyści „Gazety Wyborczej” gdyby okazało się, że rzekomi polscy antysemici są w istocie nieszkodliwymi anty-Chazarami?!

Dariusz Ratajczak

Od czasu napisania artykułu przez dr-a Ratajczaka, ukazało się sporo pozycji na ten temat, w tym także autorów żydowskich. Czy zrobiły one jakiekolwiek wrażenie na plugawych szmatławcach typu „GazWyb”? Czy przestały one bredzić o jakimś „antysemityzmie”?

Antysemityzm nie istnieje. Istnieje natomiast silny, oparty na racjonalnych przesłankach, doświadczeniach historycznych i instynktownej niechęci ludzi do kłamstwa, szubrawstwa i bandytyzmu, antyjudaizm/antytalmudyzm. – admin

mercredi 23 juin 2010


Aleksander Majewski: "Człowiek, który polit-poprawności się nie kłaniał"

Pamięci dr. Dariusza Ratajczaka


śp. dr Dariusz Ratajczak - niezłomny historyk

fot. śp. dr Dariusz Ratajczak - niezłomny historyk

11 czerwca br. media obiegła informacja o śmierci dr. Dariusza Ratajczaka. Całe prawicowe środowisko wstrzymało oddech, czekając na potwierdzenie tej wstrząsającej wiadomości. Stało się. 21 czerwca, dziesięć dni po znalezieniu zwłok w stanie zaawansowanego rozkładu w samochodzie historyka, Polska Agencja Prasowa podała informację, że rodzina Ratajczaka zidentyfikowała ciało.

Dr Dariusz Ratajczak urodził się 1962 r. w Opolu. Był synem znanego i szanowanego adwokata mec. Cyryla Ratajczaka (tego samego, który bronił za czasów PRL braci Kowalczyków oskarżonych o wysadzenie auli WSP w Opolu). Ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, a w 1997 r. obronił pracę doktorską „Zagadnienie postaw ludności Śląska Opolskiego w świetle wyroków WSR-ów w Katowicach i w Opolu w latach 1945-1955” (której promotorem był prof. Stanisław Nicieja). W latach 1988-2000 był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Opolskiego. Momentem przełomowym w jego życiu było wydanie książki „Tematy niebezpieczne”, gdzie w przystępny dla czytelnika sposób, omówił poglądy rewizjonistów Holocaustu. Chociaż książka została wydana niewielkim nakładem autora (320 egz.), wywołała prawdziwą burzę i piskliwy klangor wśród przedstawicieli „elyty”. Oprócz przewidywanej nagonki „Gazety Wyborczej”, głos zabrały takie postacie jak Władysław „Profesor” Bartoszewski („Ta książka to hańbieniem narodu polskiego!”) czy prof. Witold Kulesza („To typowy przykład kłamstwa oświęcimskiego!”), a Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP oświadczyło, że "Ratajczak zasługuje na potępienie, a jeszcze lepiej - zignorowanie przez opinię publiczną". Jakby tego było mało, Prokurator skierował do sądu akt oskarżenia, powołując się na art. 55 ustawy o IPN („kto publicznie i wbrew faktom zaprzecza zbrodniom nazistowskim, podlega grzywnie lub karze pozbawienia wolności do lat trzech”). Sąd Rejonowy w Opolu, co prawda, umorzył postępowanie, ale kłopoty Ratajczaka nie kończyły się. Prokuratura (czy raczej „Demokratura”?) domagała się powtórzenia procesu. W 2001 r. sąd zawiesił postępowanie, ale jednocześnie przypiął Ratajczakowi łatkę „kłamcy oświęcimskiego”.

Z takim wilczym biletem, Ratajczak nie mógł już myśleć o dalszej pracy na uniwersytecie, którego władze najpierw zawiesiły historyka, a potem wydaliły. Na domiar złego, doktor otrzymał zakaz pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Historyk był zmuszony podjąć pracę hotelowego tragarza, cierpliwie czekając na upływ 3 lat niesłusznej „banicji”. Nie wiedział jeszcze, że łatka „antysemity” położy się cieniem na całe jego życie…

Po przeczekaniu kary już żadna uczelnia, czy nawet biblioteka nie chciały zatrudnić Ratajczaka. Jego ojciec – Cyryl niemal do końca życia syna, wysyłał rozpaczliwe listy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla syna (bez jego wiedzy, bezskutecznie próbował skontaktować się nawet z licealnym przyjacielem Dariusza – Grzegorzem Schetyną) . Jednak, nikt w obawie przed szykanami, nie zdecydował się wyciągnąć pomocnej dłoni w kierunku opolskiego historyka. Nie pomógł IPN, który kreuje się na instytucję broniącą polskiego interesu. Nie pomogli również Ryszard Bender czy Jerzy Robert Nowak, licytujący się w katolickich mediach na swój „patriotyzm”. Również ks. Prałat Henryk Jankowski czy o. Tadeusz Rydzyk, poza dobrym słowem, nie potrafili (a raczej nie chcieli) udzielić pomocy Ratajczakowi (u tego drugiego historyk niemal do końca pozostawał na tzw. „liście rezerwowych wykładowców”). Doktor pozostał sam.

Dariuszowi Ratajczakowi pozostało więc pisanie w czasopismach prawicowych (m.in. w „Nowej Myśli Polskiej”, „Najwyższym CZASIE!”, „Narodni Myslence” „Opcji na Prawo”, „Kronice” czy „Polonii”). Najprawdopodobniej, zdając sobie sprawę z beznadziejności własnej sytuacji, nie wahał się przed pisaniem na najbardziej kontrowersyjne tematy. W swoim danse macabre, poruszał kwestie, o których inni baliby się nawet pomyśleć.

Pisanie interesujących artykułów, nie zapełniało portfela Ratajczaka, który wyrokiem sądu był zmuszony płacić alimenty znacznie przewyższające jego zarobki (sędziego nie przekonały argumenty, że nikt nie chce przyjąć do pracy „antysemity”, nawet z doktoratem). W efekcie historyk stracił mieszkanie i jego domem został… samochód. Historyk już rzadko pisał artykuły. Zmarł jednego z upalnych, wiosennych dni 2010 r.

Śmierć Ratajczaka to kolejny przykład na to, że pałkarze politycznej poprawności nie cofną przed niczym, aby nachalnie promować swoją religię, której sacrum stanowi demoliberalizm, prawoczłowieczyzm i agresywny „tolerancjonizm”. Obok tychże „kapłanów” nowej religii, w jednym szeregu stoją menedżerowie Holocaust Industry, którzy zapełniają sobie kabzę, wykorzystując tragedię ofiar pomordowanych w Szoah, na prawo i lewo rzucając oskarżenia o antysemityzm. Co najgorsze, złamanie człowieka takiego, jak Dariusz Ratajczak, ma przyzwolenie wśród tzw. „inteligencji”. Przykładem tego mogą być słowa wybitnego prawnika, Prof. Andrzeja Zolla, który bez mrugnięcia okiem powiedział: „Kara, jaka go spotkała, to zdrowy objaw społeczny.” Dziwne, że takiej kary prof. Zoll nie domaga się dla gnoi, którzy w świetle fleszy kpią sobie z polskości i Wiary. W efekcie czego degeneraci pokroju Jakuba Wojewódzkiego (który zbeszcześcił flagę narodową) czy Adama Darskiego (nagminnie opluwającego chrześcijaństwo) są całkowicie bezkarni.

Odejście opolskiego historyka, zaszczutego przez szwadrony political correctness, powinno skłonić do refleksji również szeroko rozumiane środowisko prawicowe w Polsce. Jak bowiem możliwe, że ceniony historyk, dla którego, parafrazując Mackiewicza, „tylko Prawda była ciekawa” nie mógł znaleźć zatrudnienia na ŻADNEJ uczelni? A przecież naukowców, określających się mianem „ludzi Prawicy” w Polsce nie brakuje, nieprawdaż?

Teraz, jedyne co pozostaje, to zachować nieśmiertelną Pamięć o dr. Dariuszu Ratajczaku – Człowieku, który politycznej poprawności się nie kłaniał.

Aleksander Majewski

samedi 19 juin 2010

WYBORCZA FARSA ! !


Tak właśnie POLACY, zabierzcie sobie dowód i nie bierzcie udziału w tym farmaz(s)ońskim teatrzyku.
(O ciszy wyborczej wiem. Tyle, że ja nie agituję tu na korzyść żadnego z kandydatów. Wręcz przeciwnie...)

1. FARSA
Dzień w dzień polskojęzyczne media wbijają nam do głowy, że demokracja to najlepszy z możliwych ustrojów a udział w głosowaniu to „obywatelski obowiązek”. Wmawia się nam także, że nie głosując też w istocie głosujemy (że jak nie pójdziemy zagłosować na kogoś kogo nie lubimy, to inni pójdą i wybiorą kogoś kogo nie lubimy bardziej). Wszystko to razem służy wmówieniu nam, że mamy w ogóle jakikolwiek wpływ na to, kto rządzi, a przez to na kierunek, w jakim zmierza nasz kraj.
Wszystko to, niestety, nie jest prawdą.
Spójrzmy na początek na sytuację w Polsce, a konkretnie na ordynację wyborczą. Jej kształt – pokrętny i skomplikowany – sprowadza się do tego, że głosowanie oznacza w istocie wybór nie konkretnej osoby ale jednej z partii. Niby w wyborach prezydenckich głosujemy na osobę, ale kandydaci reprezentują daną frakcję polityczną i wiadomo, że będą oni działać w podobny sposób w jaki działa ich partia polityczna. W wyborach do sejmu i senatu, o wejściu lub nie wejściu do parlamentu danego kandydata decyduje przede wszystkim miejsce na liście – a o umieszczeniu na liście i miejscu na niej znów decydują przywódcy partii politycznych i ich terenowi reprezentanci. Teoretycznie wyborcy mogą tą kolejność zmienić, ale aby z dalszych miejsc na konkretnej liście wskoczyć do parlamentu trzeba mieć wyjątkowo dużo głosów, o parę rzędów wielkości więcej niż partyjny pomazaniec umieszczony na jej czele.
To dlatego na polskiej scenie politycznej dominują partie „wodzowskie”, a więc takie, gdzie dominują posłuszni wykonawcy woli wodza. To stąd biorą się „spadochroniarze” – czyli obsadzanie pierwszych miejsc na listach w głównych okręgach kandydatami, którzy z danym miejscem nie mają w ogóle nic wspólnego. To także dlatego brak w polskiej polityce jakichkolwiek nowych twarzy – obracają się przed nami niczym w karuzeli dokładnie ci sami politycy od 20 lat. Jedyne istotne wyjątki od tej reguły to był ruch Andrzeja Leppera, prorodzinny Roman Giertych, błazen sceny politycznej czyli Palikot oraz mający wieczne problemy z wymiarem sprawiedliwości Piskorski. By znaleźć się w Sejmie lub na jakimkolwiek stanowisku ministerialnym trzeba być wybrańcem wodzów jednej z głównych partii – i to wybrańcem sprawdzonym, który odsłużył przedtem swoje na niższych szczeblach, gdzie jest dokładnie to samo.
Sytuację zasadniczo pogłębia i petryfikuje mechanizm finansowania partii politycznych z budżetu państwa oraz próg wyborczy. Powoduje on, że wypadnięcie z politycznej karuzeli ma zwykle charakter trwały a wstęp do niej jest niezwykle utrudniony.
Ale na tym nie koniec – poza ordynacją wyborczą jest jeszcze rzeczywistość mediów. W obecnej chwili nie jest możliwe wygranie jakichkolwiek wyborów bez dotarcia do tzw. mas, a to zapewniają jedynie media o wielkiej „sile rażenia”, w praktyce przede wszystkim telewizja.
Telewizja jest dla polityki i demokracji najgorszą plagą z możliwych. Sam charakter telewizyjnego, ruszającego się obrazka powoduje u ludzi wyłączanie się racjonalnego myślenia, dużo większą rolę odgrywa estetyka i emocjonalna warstwa przekazu. Dlatego tak wielką rolę odgrywa aparycja kandydatów, ich ubiór i gesty – zdecydowanie, niestety, większą od ich poglądów, doświadczenia, dotychczasowych osiągnięć (lub ich braku) itp. Dlatego zamiast racjonalnego rozważania problemów państwa są emocjonalne przekrzykiwania, proste hasła i granie na najprostszych (a więc zrozumiałych dla przeciętnego wyborcy) skojarzeniach.Dlatego właśnie duże partie z duzym zapleczem finansowym zatrudniają specjalistów "od wyglądu", czyli firmy sektora Public Relations, mające za zadanie upiękrzyć jak się tylko da ich kandydata w oczach telewidza.
Ponadto telewizja jest medium niezwykle drogim do zbudowania i operowania – dlatego stacji telewizyjnych o dużym zasięgu jest niewiele. Kto je kontroluje ten de facto kontroluje jakie poglądy, tematy i problemy są dopuszczane do świadomości większości. Można powiedzieć, że kto kontroluje telewizję ten w istocie kontroluje wynik wyborów. I nie idzie tu bynajmniej o kwestię reklam. Reklamy przedwyborcze to (choć kosztowny i istotny element kampanii) drobiazg w porównaniu z „niezależnym dziennikarstwem”. To główni, pokazywani w dziennikach i po nich dziennikarze kształtują tak naprawdę opinię publiczną.
Teoretycznie oczywiście ten mechanizm może dobrze działać jeśli istnieją różne stacje TV i w nich różne punkty widzenia. Niestety, jak poprzełączać kanały to dominuje w ogólnym zarysie jeden i ten sam punkt widzenia (nazywany mainstream). Inne punkty widzenia wstępu do głównych kanałów TV nie mają, chyba, że po to by je wyśmiać jako bezsensowne i głupie. Widać to było jak na dłoni przy okazji nakręcania kampanii strachu wokół „świńskiej grypy” czy „globalnego ocieplenia” – racjonalne, naukowe argumenty sceptyków w obu tych sprawach nie miały do głównych stacji TV wstępu, chyba, że jako cytowane z ironicznymi uśmieszkami opinie „oszołomów”.
Podobnie zresztą jest i z „poglądami” oraz – co ważniejsze – praktyką rządzenia głównych partii politycznych. Różnice pomiędzy nimi sprowadzają się do retoryki, ale praktyka dziwnie jakoś jest taka sama. Choćby obecnie głowny, medialnie nakręcony konflikt PiS vs. PO – nienawiść wielka, opluwanie ogromne, ale przecież praktyka rządzenia niewiele różna. Ta praktyka rządzenia pokazuje co więcej zadziwiającą stałość przez ostatnie 20 lat pomimo zmian rządów. Ta praktyka to przede wszystkim chronienie status quo ustalonego w 1989 roku co do podziału wpływów, niekończące się rządy partii POLSKIE ZOO i dobijanie gwoździa ekonomicznie. Rozrost biurokracji, wzrost liczby działalności objętych koncesjami i zezwoleniami, wzrost podatków... a jednocześnie wzrost długu publicznego, który trwa niezmiennie i bez żadnych zaburzeń przez wszystkie zmieniające się rządy. Wyprzedaż zagranicznym "inwestorom" mienia państwowego oraz pozbywanie się niepodległości kraju.
Oczywiście, nie jest to sytuacja przypadkowa – bo główne, kształtujące opinię publiczną media należą do tych samych osób i kręgów, które kształtują partie polityczne – na przykład poprzez dotacje, zakulisowe powiązania „biznes-polityka”, czy też powiązania rodzinne lub wyznaniowe... Jednym słowem wybory to decydowanie o tym kto z już wcześniej przez elitę wybranych i wypromowanych w kontrolowanych przez nią mediach kandydatów będzie zajmował to czy inne stanowisko (fotel w sejmie, w rządzie, w pałacu prezydenckim itp.).
Czy w świetle powyższego głosowanie nie jest zatem niczym więcej jak farsą podobną do wyboru pomiędzy Pepsi a Colą? Co konkretnie zmieniło w Polsce wybranie tej czy innej partii? Co konkretnie zmieniali w strategii lewicowy Kwaśniewski czy prawicowy Kaczyński? Czy zmienił się kurs i kierunek prowadzonej polityki w warstwie faktów i twardych, gospodarczych przede wszystkim, realiów? Czy coś zmieniło się w sytuacji zwykłego obywatela – poza przemijającą satysfakcją, że „jego kandydat” (który ma go zresztą głęboko w dupie) wygrał?
A skoro tak, to czy warto marnować czas i energię na branie udziału w tej farsie? To już lepiej obstawiać konie na wyścigach – tam też wiele spraw jest „ustawionych”, ale przynajmniej można czasami wygrać jakieś pieniądze...



2. KANDYDACI
Oto dlaczego uważam, że Polacy nie mają tak naprawdę wyboru w tych wyborach, gdyż nie ma ani jednego kandydata, który byłby warty oddania na niego głosu:

Zacznę od faworyta notowań czyli wielkiego pupila polskojęzycznych mediów.
Bronisław Maria Komorowski.
Już samo poparcie od kłamczucha Tuska, powinno Komorowskiego eliminować! Gdyby świat był normalny, to żaden kandydat PO, po ponad dwóch latach (NIE)rządów tego ugrupowania, nie powinien mieć najmniejszych szans na wygranie jakichkolwiek wyborów. Komorowski marszałkował przecież w sejmie podczas gdy nie tak dawno temu Tusk, Sikorski i reszta piątej kolumny zżerającej wszystko co polskie, chcieli podarować nasze mienie narodowe (stocznie) swoim starszym braciom z izraela. Sprawa się rypła i zakatarzeni izraelici na pewien czas się wycofali, aczkolwiek tylko na pewien czas aż afarea na dobre ucichnie i już dzisiaj trwają przygotowania do kolejnej próby przejęcia tego jakże drogocennego majątku narodowego przez tych samych "zagranicznych inwestorów". Kolejny przetarg planowany jest tego lata i nie muszę chyba tłumaczyć, że jeśli Komorowski będzie wtedy prezydentem to z pewnością nie będzie swoim własnym braciom od chutzpy tego procederu utrudniał!
Komorowski to typowy dla ugrupowania PO kłamca i krasomówca. Typowy również przedstawiciel rządów "Polskiego Zoo". Wbrew kłamstwom z jego własnego spotu reklamowego, jakim to on nie jest Polakiem z Polski, Bronek pochodzi z rodziny, zamieszkującej w Kowaliszkach na LITWIE.
Komorowski sam o sobie pisał, że jest wielce przywiązany do wartości niepodległościowych i ziemiańskich, że od wielu lat związany jestem z ruchem harcerskim, i że to owy ruch harcerski właśnie, pod wieloma względami ukształtował go na całe życie. Zważywszy, że Komorowski urodził się w r. 1952 i do harcerstwa mógł wstąpić najwcześniej około roku 1964, jest najzupełniej oczywiste, że ZHP w tym czasie było już całkowicie opanowane przez władze PRL i zdecydowanie oderwane od swoich patriotycznych korzeni. W latach 60-tych to „czerwone harcerstwo” było wzorowane na sowieckich pionierach, tak więc powoływanie się Komorowskiego na dobre tradycje harcerskie w II połowie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to zwyczajnie zakłamywanie historii Polski. Tego "wielkiego" przywiązania Bronka do polskich tradycji niepodległościowych nie potwierdza również fakt, że od 1977r. był on stażystą redakcyjnym w "Słowie Powszechnym", przy ówczesnym zespole prasy PAX.
Karierę polityczną w "nowej" Polsce, zaczął pan Bronek również wcale nie w Platwormie tylko w Uni Demokratycznej i to już dawno dawno temu. Posłem, własnie z tej partii został już w sejmie pierwszej kadencji w roku 1991. Zatem jest on następnym z tych wielu, którzy są przy korycie nie od wczoraj. W latach dziewięćdziesiątych był wiceministrem obrony narodowej w rządach: Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Hanny Suchockiej, już wówczas zmieniając w ramach nowych trendów swoją przynależność partyjną, działając w kolejnych wcieleniach Unii Wolności. W ramach kampanii wyborów prezydenckich w roku 1990, Komorowski popierał Tadeusza Mazowieckiego, zwalczając jednocześnie Lecha Wałęsę. Później, tak jak większość polityków postkomunistycznych, gdy stał się zaciekłym wrogiem braci Kaczyńskich, równie zaciekle bronił Wałęsy, popisując się wówczas fraszkami o dość mizernym poziomie: „Lech Wałęsa zuch, starczy na tych dwóch”. O swojej współpracy z Mazowieckim, Komorowski powiedział: „Służba u Tadeusza Mazowieckiego, którego uważam za wspaniałego człowieka, była wielką sprawą rzutującą na moje późniejsze życie. (...) Mogłem żarliwość i ideowość rewolucjonisty przemienić w postawę urzędnika służby państwowej. (...) Wybrałem Mazowieckiego, bo już wtedy wiedziałem, że polityka wymaga kompromisu”. Komorowski razem z Onyszkiewiczem odpowiadają w dużej mierze za kompletny rozkład polskiej armii oraz ruinie uzbrojenia. Komorowski już wtedy stwierdził w jednej ze swych wypowiedzi, że „polski lotnik to jest taki, że jak trzeba będzie to nawet poleci na drzwiach od stodoły”.
(...)
Komorowski już w MON rozdysponowywał w wiadomy sobie sposób olbrzymi majątek wojska: pałace, lotniska, mieszkania... Wymienił żołnierzom ze cztery razy czapki i skarpetki, nie dając jednak do ręki ani jednego egzemplarza nowej broni.
W roku 1997, gdy wpływy Unii Wolności malały do zera, razem z Janem Marią Rokitą współorganizował Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Dla moralnej oceny działalności Komorowskiego nie bez znaczenia jest między innymi fakt, że w kadencji 2001-2005 rachunki za jego telefon komórkowy wyniosły 170 tysięcy zł, a inną ciekawostką jest to, że jest on właścicielem posiadłości we wsi, która nazywa się Buda Ruska.(...) Apogeum swoich karierowiczowskich działań osiągnął Komorowski w trakcie kampanii wyborczej w roku 2005, a szczególnie po przegraniu jej przez Platformę Obywatelską. Z całego ogromu jego agresywnych i absurdalnych wypowiedzi mógłby powstać jeszcze jeden rozdział do dziejów głupoty w Polsce. Niestety, nie chodzi tylko o głupotę, lecz również o ewidentnie wrogą wobec polskich interesów działalność. Jednym z hobby Komorowskiego jest myślistwo i wielkorotnie w ramach swoich napaści na Kaczyńskich, z lubością powtarzał, że najbardziej lubi polowanie na kaczki. Ze szczególną agresywnością występował Komorowski wobec Lecha Kaczyńskiego jako Prezydenta RP, mówiąc np. w 2006 r. że „Rzeczpospolita nie ma dziś prezydenta. Dzisiaj tylko jedna rządząca partia nazywa go prezydentem”. Dziwne podejście do demokracji, ponieważ jakby na to nie patrzeć, to przecież ponoć obywatele Polski, wolą większości wybrali demokratycznie Kaczyńskiego na prezydenta a nie tylko jedno ugrupowanie polityczne, podczas wewnątrzpartyjnego głosowania.
Następnym czynnikiem eliminującym są niejasne powiązania Komorowskiego z WSI. Gdy 30 września 2006 r. Sejm podjął decyzję o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, Komorowski głosował przeciw i uznał, że rozwiązanie WSI jest zbrodnią. Aleksander Ścios napisał wtedy o Komorowskim: „Wolno powiedzieć, że okres od października 2007 roku do chwili obecnej to czas, w którym polityk PO korzystał z dobrodziejstw specjalnej ochrony ze strony środowiska byłych WSI i zależnego od tej osłony parasola medialnego”. Na temat powiązań Komorowskiego ze służbami specjalnymi „Gazeta Polska” (nr 9 z 3 marca 2010) opublikowała artykuł „Szpak, czyli weryfikacja Komorowskiego” w którym autor napisał: „Jeśli Bronisław Komorowski chciałby dziś zapomnieć o inwigilacji ludzi ze środowisk antykomunistycznych lub nie pamięta o swojej roli w nadzorowaniu działań WSI, może powinien zwrócić się do wojskowych przyjaciół o odświeżenie pamięci? Ich wiedza o nim nadal ma swoją cenę”. Jako pełniący obowiązki „głowy państwa” już w pierwszych dniach urzędowania podjął wiele kontrowersyjnych decyzji. Kilka godzin po katastrofie, w miejsce zmarłego Władysława Stasiaka powołał Jacka Michałowskiego (również byłego członka Unii Wolności a od 2000r. dyrektora programowego Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności...) na pełniącego obowiązki szefa Kancelarii Prezydenta.12 kwietnia, na stanowisku szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Komorowski zastąpił Aleksandra Szczygłę, gen. Stanisławem Koziejem (dla ciekawskich - http://pl.wikipedia.org/wiki/Stanislaw_Koziej). 29 kwietnia Komorowski podpisał ustawę o IPN, którą Kaczyński zamierzał skierować do Trybunału Konstytucyjnego, a która w znacznym stopniu upolitycznia Instytut Pamięci Narodowej. Na pytanie czy nie boi się „haków” w kampanii prezydenckiej, Komorowski odpowiedział, że na wszelki wypadek lochy zostały opieczętowane i czekają na okres powyborczy do decyzji następnego prezydenta...
Istnieje wiele wątków na temat powiązań Komorowskiego ze służbami specjalnymi. Nawet jeżeli są to tylko podejrzenia, są one groźne i żaden wyborca, niezależnie od poglądów politycznych, podejrzeń takich nie powinien ignorować. Tymbardziej, że prezydent w RP ma jednak trochę mocy wykonawczej a zasiadać będzie na tronie 5 lat, co jest dość długim okresem czasu.
Podsumowując? Moim zdaniem tylko kompletny bałwan i ignorant polityczny, bądź też NIE-Polak posiadający polskie obywatelstwo, mógłby z czystym sumieniem oddać głos na Komorowskiego. Proste.
- - -
Jarosław Kaczyński.
Andrzej Lepper podsumował kandydaturę Kaczyńskiego kompletnie i w 100%.
Powiedział krótko i na temat: "Jarosław Kaczyński miał już szansę. Był premierem, miał brata, świętej pamięci, prezydenta. Mogliśmy zrobić bardzo dużo dla Polski. On nie chciał jednak realizować programu "Solidarne państwo" i to go przekreśla, zdecydowanie".
W sumie wszystko na temat. Dodam jednak jeszcze to, że brat bliźniak prezydenta, który podpisał traktat lizboński oddając suwerenność Polski w obce łapska nie zasługuje na jakiekolwiek stanowisko publiczne a już napewno nie na pozycję prezydenta RP!!!!! Dodam jeszcze, że brat Jarosława oddał Polskę zgodnie z uchwałą sejmu z dnia 28 lutego 2008, przy czym oczywiście sejm wybrał ustawowy, a nie referendalny, tryb wyrażenia zgody dla Prezydenta RP na ratyfikację, nie prowadząc żadnych kampanii i mając w d*pie zdanie obywateli RP na ten temat (wtedy nie chcemy Waszych głosów a teraz chodźcie i głosujcie??)
Zatem Jarosław Kaczyński? Oj nie. Zdecydowanie NIE!!

- - -
I tu bym w sumie mógł skończyć, bo przecież i tak wygra jeden z powyższych kandydatów, ale rozumując w ten sposób, to równie dobrze mistrzostwa świata w piłce nożnej można by rozegrać w jednej grupie - w grupie A - z Brazylią, Hiszpanią, Niemcami i Włochami. Reszta grać nie musi bo przecież i tak któraś z tych drużyn "musi" wygrać (...)
Bzdura maksymalna, udowadniająca jedynie jak wielką farsą są te przeróżne wybory!

A zatem... Grzegorz Napieralski.
On również nie. Poparł go m.in.Wojciech Jaruzelski, szefem jego sztabu wyborczego jest były sekretarz w kancelarii Leszka Millera i Marka Belki - Marek Wikiński a na czele komitetu honorowego stanął Aleksander Kwaśniewski.
Czy tu trzeba coś więcej dodawać?

- - -

Waldemar Pawlak.
Przyznam szczerze, że nie chce mi się nawet rozpisywać na temat tej kandydatury. Przecież Pawlak nie dość, że jest w koalicji z PO to "rządzi" nieprzerwalnie od 1989 roku, trochę tu, troche tam ale zawsze blisko koryta. Jeden z tych wiecznych ministrów (a czasem nawet prezesem ich rady - 2 razy!). O tyle "szczery", że przynajmniej nie zmienia jak inni co jakiś czas nazwy partii, tylko sumiennie pod sztandarem PSL. To jednak wciąż nie powód, żeby zasługiwał na głos wyborców...

- - -
Andrzej Olechowski.
Już pomijając fakty, że jego nazwisko pierwszy raz pojawia się w historii Polski, gdy zasiada on przy okrągłym stole jako bezpartyjny doradca... gen. Jaruzelskiego (...), że to były minister finansów w rządzie Olszewskiego, że to były minister spraw zagranicznych w rządzie... Waldemara Pawlaka, że pomagał Bogusławowi Kottowi w zakładaniu Banku Inicjatyw Gospodarczych, który współtworzyli członkowie elit gospodarczych PRL, że w latach 1985 - 1987 był pracownikiem Banku Światowego a jego nazwisko pojawiało się nawet na liście członków grupy Bilderberg (http://www.fosar-bludorf.com/bilderberger/Liste.htm), to pamiętajmy ponadto, że to właśnie Andrzej Olechowski wraz z Maciejem Płażyńskim (z AWS!!) i Donaldem Tuskiem (z UW!!) założyli partię polityczną Platforma Obywatelska. Dopiero 2 lipca 2009 ogłosił decyzję o wystąpieniu z PO i już osiem dni później został przewodniczącym rady programowej Stronnictwa Demokratycznego nie przystępując jednak formalnie do tej partii po to, aby 21 grudnia 2009 zadeklarować zamiar startu w wyborach prezydenckich nie jako następny "partyjniak" tylko jako kandydat niezależny.
Kiedyś ktoś powiedział, że aby zrozumieć o co chodzi w polskiej polityce, trzeba wiedzieć kim jest Olechowski, gdzie był i co robił.
Po tym jak dostałem w swoje ręce internet już wiem o co mu chodziło...
Wystarczy aby nie zagłosować?

- - -
Andrzej Lepper.
Minister rolnictwa? Jak najbardziej! Wręcz na tak długo, na jak długo mu starczy sił. Ale z powodów oczywistych jednak nie na prezydenta Polski...

- - -

Wklejcie linki i sami przeanalizujcie. Napewno warto.
Ot choćby dlatego, że nikt z Was zapewne nie przypuszczał, że Szwajcaria wcale nie musi skapitulować przed Hiszpanią...

Kornel Morawiecki - http://pl.wikipedia.org/wiki/Kornel_Morawiecki
Marek Jurek - http://pl.wikipedia.org/wiki/Marek_Jurek
Janusz Korwin-Mikke - http://pl.wikipedia.org/wiki/Janusz_Korwin-Mikke
Bogusław Ziętek - http://www.wybory.wp.pl/kat,1025915,wid,12272635,wiadomosc.html

Pozdrawiam.

mercredi 16 juin 2010


Znaleziono ciało dr Dariusza Ratajczaka?
Aktualności - Informacje
środa, 16 czerwca 2010 13:31
W zeszły piątek na parkingu pod opolskim centrum handlowym Karolinka, policja dokonała makabrycznego odkrycia samochodu, w którym znajdowały się zwłoki mężczyzny. Granatowy Renualt Kangoo należał najprawdopodobniej do dr Dariusza Ratajczaka, w samochodzie znaleziono również jego dokumenty. Jednak aby potwierdzić tożsamość mężczyzny w stu procentach, niezbędne jest przeprowadzenie badań DNA.
Doktor Dariusz Ratajczak to niezależny publicysta i historyk, którego ze względu na wyrwane z kontekstu "cytaty" zawarte w publikacjach i pracach naukowych okrzyknięto „kłamcą oświęcimskim”. W latach 1998-2000 był wykładowcą Uniwersytetu Opolskiego na Wydziale Historyczno-Pedagogicznym, z którego został wydalony po nagonce mediów i lewicowych polityków, otrzymując jednocześnie zakaz wykonywania zawodu przez 3 lata. Przez wzgląd na brak środków do życia podjął pracę stróża nocnego w jednej z opolskich firm, jednocześnie stale utrzymując kontakt ze studentami, przez których był szanowany i którzy niejednokrotnie oferowali mu pomoc materialną. W między czasie dr Ratajczak dalej prowadził działalność publicystyczną; jego artykuły ukazywały się m.in. w wydawnictwach takich jak Opcja na prawo, Najwyższy CZAS!, Myśl Polska, jak również Kronika (Norwegia), Národní myšlenka (Czechy) czy Polonia (USA).

Co się tyczy „kontrowersyjnych” publikacji Ratajczaka, po których spotkał się z falą oszczerstw i gróźb, on sam wielokrotnie zaznaczał, że stanowiska i poglądy, które są przez niego opisywane zawsze były i są poglądami jedynie autorów, z których pracami starał się dyskutować. Jego oponentom nie przeszkodziło to jednak w wytoczeniu mu sprawy sądowej o złamanie 55 art. ustawy o IPN. Proces zakończył się umorzeniem sprawy.

Dariusz Ratajczak przez ponad 2 lata ubiegał się o przywrócenie go do zawodu wykładowcy. Cały czas był jednak atakowany w środkach masowego przekazu - dalej naznaczano go łatką „antysemity” i „kłamcy oświęcimskiego”, czego wynikiem było nieprzyjmowanie go na uniwersytety i uczelnie wyższe.
W niedługim czasie popadł w długi i stracił mieszkanie. Następstwem tej sytuacji i ciągłego zaszczucia był rozpad jego rodziny, oraz pogarszające się stany depresyjne. Mimo tego, w dalszym ciągu zajmował się publicystyką; do stycznia 2009 prowadził bloga internetowego - www.dariuszratajczak.blogspot.com, a jego felietony i artykuły ukazywały się w wyżej wymienionych wydawnictwach. Jak niejednokrotnie powtarzał, dzięki wsparciu finansowym od redakcji, z którymi współpracował, niejednokrotnie miał co włożyć do garnka. Wszystko wskazuje jednak na to, że ostatnie miesiące pozostawał bez dachu nad głową i był zmuszony mieszkać w samochodzie.

Jeżeli badania DNA potwierdzą, że mężczyzną znalezionym w aucie pod centrum handlowym jest dr Dariusz Ratajczak, jego historia będzie mieć tragiczny finał. Człowiek zaszczuty przez media, polityków i tzw. „autorytety moralne” utracił nie tylko rodzinę oraz mieszkanie, lecz również życie.
Sprawa Ratajczaka w pełni ukazuje machinę współczesnego systemu, który używając poszczególnych środków likwiduje z życia publicznego niewygodne dla niego osoby. Wszystko to dzieje się pod płaszczykiem haseł o „wolności słowa i poglądów”, a kończy zazwyczaj tragicznie.

Wywiad (Wrocław, A.D. 2003)

Janusz Telejko: Dzisiejszym gościem w Radio Rodzina jest dr Dariusz Ratajczak. Serdecznie witam, szczęść Boże.

Dariusz Ratajczak: Szczęść Boże.

J. Telejko: Panie Dariuszu, czy historyk może świadomie mówić nieprawdę?

D. Ratajczak: Nie, absolutnie nie może. Jest to rzecz nie do zaakceptowania. Głównym celem działalności historyka jest zbliżanie się do prawdy, poszukiwanie prawdy. W istocie prawda jest jedynym przyjacielem historyka. Owszem, historyk może błądzić, może popełniać błędy i często tak się dzieje. Powiem szczerze: ja prawdopodobnie też bardzo często nie mam racji, popełniam błędy - cóż, jestem tylko człowiekiem - zawsze jednak pragnę zbliżać się do prawdy. Historyk i prawda to powinno być jedno. Historyk powinien być skażony prawdą, skażony dążeniem do prawdy. Historyk świadomie podający nieprawdę jest w istocie propagandystą. Niestety, zjawisko to obserwujemy również w dzisiejszych "demokratycznych czasach". Oczywiście nie tylko w Polsce, ale niech ona będzie podstawą naszej rozmowy, zgodnie z maksymą: "bliższa koszula ciału..." Dlaczego tak się dzieje? Otóż dlatego, iż ciągle - uwaga ta odnosi się przede wszystkim do "trzeciorzeczpospolitowych" historyków zajmujących się dziejami najnowszymi - historia przesiąknięta jest polityką. Podejrzewam nawet, że nadal pełni ona rolę nauki pomocniczej polityki, że, mówiąc wprost, zależna jest od bieżących interesów warstw rządzących. I to jest rzecz godna ubolewania, gdyż podobno żyjemy w wolnym Kraju. W jakiś sposób ma to związek z tą straszliwą socjalistyczno-postępową cenzurą (nazwijmy ją polityczną poprawnością), która zastąpiła po 1989 r. cenzurę realnego socjalizmu, komunizmu, marksizmu, czy jak go tam zwał. Po 1989 roku wielu historyków wpadło z "komunistycznego deszczu" pod "politycznie poprawną rynnę", ale to jest też cenzura. Inna sprawa, że przyszło im to z łatwością. Kłamali za "komuny", kłamią i teraz. To są ludzie o mentalności, nikogo nie obrażając, kelnera. Ja to nazywam dosadniej: " kundlizm". Oczywiście funkcjonują tylko dlatego, że po 1989 r. nie przeprowadzono zdrowej weryfikacji na wyższych uczelniach. A zresztą - gdzie ją tak naprawdę przeprowadzono?!

J. Telejko: Teraz wróćmy do historii dr Dariusza Ratajczaka, bo to też jest historia; był Pan znanym i lubianym wykładowcą na Uniwersytecie Opolskim.

D. Ratajczak: ...byłem. Tak, byłem.

J. Telejko:...wybitnym naukowcem i znawcą Kresów Wschodnich, a obecnie pracuje Pan jako stróż nocny - dlaczego?

D. Ratajczak: Z bardzo prostego powodu - w 1999 roku opublikowałem publicystyczną książeczkę pt. "Tematy niebezpieczne". W książce tej w jednym z podrozdziałów poruszyłem sprawę tzw. rewizjonizmu holokaustu, przytoczyłem tezy głoszone przez rewizjonistów holokaustu bez mojego komentarza autorskiego... i to się pewnym gremiom nie spodobało...

J. Telejko: Panie Dariuszu, kim są rewizjoniści holokaustu?

D. Ratajczak: Rewizjoniści holokaustu są środowiskiem złożonym z naukowców , dziennikarzy, publicystów. Przede wszystkim to prawdziwie międzynarodowe grono uważa, że żydowski holokaust nie był wydarzeniem wyjątkowym w XX wieku, że ten straszliwy XX wiek, który na szczęście skończył się, dotykał także tragediami inne nacje, inne narody: a więc Polaków, Cyganów, Japończyków, Ormian, Rosjan, Ukraińców itd. Dlatego twierdzą, że właściwie żadna nacja, żaden naród nie ma monopolu na cierpienie, w tym ciężko doświadczony podczas ostatniej wojny naród żydowski. Tymczasem dzieje się tak, że niektóre środowiska żydowskie chcą wmówić światu, że holokaust był jakby osią martyrologiczną XX wieku. Co więcej, osią martyrologiczną historii całego świata. Oczywiście tą podstawową rewizjonistyczną tezę uzupełniają inne poglądy. Na przykład taki, że podczas II wojny światowej nie zginęło 6 mln Żydów, tylko mniej. Ta teza jest o tyle do obrony, że jeszcze 15 - 16 lat temu twierdzono, że w straszliwej mordowni hitlerowskiej w Auschwitz - Birkenau zginęło 4 - 4,5 mln ludzi. Dzisiaj oficjalnie władze Muzeum Oświęcimskiego twierdzą, że milion, milion sto... No więc mamy w tym jednym przypadku różnicę trzech milionów. To są rzeczy, które trzeba badać i sprawdzać. Na tym polega praca historyka. Tymczasem możni tego świata twierdzą, iż "prawdy uświęcone" dyskusji nie podlegają. Czy na tym polega wolność badań naukowych? Czy nie nazwiemy tego cenzurą? A ja po prostu mówię: dajcie spokój historykom, zapewnijcie historii autonomię. Dajcie jej żyć. Właśnie - dajcie jej żyć. Czy żądam zbyt wiele?

J. Telejko: Kogo dotknęła i obraziła Pana publikacja "Tematy niebezpieczne"?

D. Ratajczak: Widzi Pan, to jest właśnie bardzo dziwne - chyba najmniej samych Żydów, dlatego, że głosów "anty-ratajczakowskich" w wydaniu środowisk ściśle żydowskich było stosunkowo mało i pojawiły się nieco później. Co więcej, chciałbym wymienić z nazwiska jednego polskiego Żyda, pana Jana Stopczyka- człowiek ten przeżył Auschwitz - który bardzo mocno mnie bronił. Wysłał nawet stosowny list na ręce opolskiej prokuratury z uwagą: "cenię Ratajczaka za odwagę, nie zamykajcie ust młodemu pokoleniu". Natomiast "centralą" walczącą z moją skromną osobą była forpoczta "postępu" w Polsce - "Gazeta Wyborcza", która całą sprawę nagłośniła i w ciągu 24 godzin ze znanego w Opolu i - tak jak Pan powiedział - lubianego wykładowcy stałem się banitą, czy ściganym infamusem. W ciągu kilkunastu godzin zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego, a potem, po neostalinowskim wewnętrznym śledztwie, wyrzucono mnie z uczelni. I oczywiście założono przeciwko mnie sprawę sądową, która ciągnęła się miesiącami.

J. Telejko: ...wiem, że się skończyła już ta sprawa. Jaki był werdykt sądu?

D. Ratajczak: Sprawa zaczęła się w 1999 roku a zakończyła w 2001. Ostatecznie warunkowo umorzono ją ze względu na niską szkodliwość społeczną. Ja wprawdzie w sądzie cały czas tłumaczyłem, że przecież nie wyrażałem własnego zdania co do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, podkreślałem, że jedynie referowałem problem (a to wolno mi było robić), chciałem także powołać stosownych ekspertów w osobach pp. profesorów Rainy i Bendera, ale sąd pozostawał niewzruszony. Uznał, że sam jest władny określić, czy referowałem poglądy, czy też się z nimi zgadzałem. Widzi Pan, od samego początku sprawa była "szyta grubymi nićmi"... Nie miałem zbyt wielkich szans, bo proszę zdać sobie sprawę z jednej rzeczy : jednostka wobec systemu jest niczym, tak samo, jak błogo śpiący na ulicy człowiek wobec walca kierowanego przez szaleńca. Mogę powiedzieć tak: zachowałem twarz, walczyłem o nią, ale na wyrok uniewinniający w 100% oczywiście nie miałem szans. Raz jeszcze powtórzę: sprawa była od samego początku "kręcona z góry", szły dyrektywy z ministerstwa sprawiedliwości, że trzeba szybko "tego Ratajczaka załatwić". Jeżeli bowiem nie zrobimy tego teraz, za chwilę pojawią się następni, którzy zaczną drążyć "bardzo niebezpieczny temat" . Mój Boże, czegóż to "nasze elity" nie wypisywały w tamtych czasach o mnie. Wysyłano mnie do zakładów psychiatrycznych, twierdzono, że moja sprawa może wpłynąć na stosunki polsko-żydowskie. Istna paranoja, "dom wariatów". Taki to był cyrk i takie występujące w nim małpy. Doprawdy żyjemy w ciekawych czasach. I "ciekawi" ludzie nami rządzą.

J. Telejko: Panie Dariuszu, czy ukazały się już po Pana książce inne publikacje na ten temat, polskich autorów, czy naukowców ?

D. Ratajczak: Nie. Owszem, były artykuły, a raczej stosowne fragmenty, opisujące mój przypadek, natomiast takie publikacje ukazały się wcześniej.

Do roku 1999 publikował na ten temat pan Tomasz Gabiś w jego periodyku "Stańczyk", ale, jak mówię, do roku 1999, bo proszę pamiętać, że wtedy to wszedł w życie artykuł 55 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej ,w którym jednoznacznie stwierdzono, iż tych rzeczy nie można pod groźbą kary więzienia poruszać. Po prostu nie można - i już. To oczywiście cenzura. Ja, jako historyk nie mogę się z tym zgodzić. Chociażby dlatego, że cenzura to grób dla historii. Jakież to upokorzenie dla historyka: ktoś decyduje za niego, czym ma się zajmować, wyznacza granice badań...

J. Telejko: Panie Doktorze, kilka słów o Pana rodzinnym domu, Pana karierze, pasjach?

D. Ratajczak: Urodziłem się w Opolu w roku 1962, z tym, że jak większość mieszkańców tego miasta nie jestem autochtonem, czyli Ślązakiem. Ojciec pochodzi z Wielkopolski, ze Śremu, śp. moja mama z Chodorowa w byłym województwie lwowskim, czyli łączę w sobie tradycję wielkopolską z wpływami wschodnio-galicyjskimi, kresowymi. Pochodzę z patriotycznego domu; ojciec jest synem Powstańca Wielkopolskiego. Dziadek Michał uczestniczył również jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Kampanię zakończył w miejscowości Głębokie na Wileńszczyźnie. Natomiast w czasie I wojny światowej walczył pod kajzerem Wilhelmem. Brał udział w rzezi pod Verdun. Ja zawsze Bogu dziękuję, że pochodzę z normalnego polskiego domu nieskażonego jakimiś miazmatami lewicowości, marksizmu, czy innymi niemiłymi zdrowemu rozsądkowi rzeczami.

To jest bardzo ważne, gdyż to kim jesteśmy w 80% zależy od wychowania rodzinnego. Może dlatego jestem przerażony tym, co się obecnie dzieje z młodym pokoleniem. Otóż młode pokolenie opuszcza rodzinny dom bez świadomości bycia Polakiem. W konsekwencji tak często otaczają nas dzisiaj ludzie, o których można tylko powiedzieć: "polskojęzyczny tłum". To jest przykre. Natomiast, jeśli chodzi o moje pasje... Historia jest moją pasją numer jeden, mam takie nawet szczególne hobby, a mianowicie dzieje klanów szkockich. Temat piękny, romantyczny i... bezpieczny. Poza tym lubię geografię polityczną oraz sport. Szczególnie piłkę nożną. Boleję, że w polskim futbolu na razie jest tak, jak jest. Ale to, co już przeżyłem, to przeżyłem. Myślę o mistrzostwach świata w piłce nożnej w 1974 i 1982 roku - tej radości nikt mi już nie odbierze.

J. Telejko: Jak Pan widzi swoją przyszłość naukową, Panie Doktorze? Sąd w zasadzie Pana uniewinnił, ale w opinii naukowców, historyków ciągle Pan jest oskarżany i "trędowaty". Jest Pan "persona non grata" na każdej wyższej uczelni.

D. Ratajczak: Zgadza się. 20 października tego roku - czyli dosłownie za chwilę - kończy mi się okres karencji, bo zostałem zawieszony w prawach nauczyciela akademickiego do 20 października 2003 roku. Już złożyłem stosowne aplikacje do różnych wyższych uczelni, tak państwowych, jak i prywatnych . Wszędzie odpowiedź jest jedna: nie! Oficjalnie brak miejsc, a nieoficjalnie, przy kawie, dowiaduję się: "Wie Pan, tak naprawdę, gdyby to od nas zależało, to dawno byśmy pana zatrudnili, ale nie chcemy mieć kłopotów". I to jest mocno podejrzane... co innego ludzie mówią prywatnie, a co innego oficjalnie. Kłopoty z odwagą cywilną, ot co! Ale faktem jest, że nie ma większych szans na zatrudnienie w instytucie naukowym, na uniwersytecie. Jestem realistą. Inna rzecz, że poglądów nie zmieniłem, do Canossy nie pójdę. A tego zapewne wymagałaby łaskawa zgoda na zatrudnienie mnie w instytucji związanej z wyuczonym przeze mnie zawodem.

J. Telejko: Porozmawiajmy teraz o naszej rzeczywistości. Sytuacja, która jest obecnie w Polsce przypomina troszeczkę sytuację tuż po "rewolucji" - rząd swoje, społeczeństwo swoje i ta przepaść między rządem a społeczeństwem pogłębia się. Mnoży się korupcja, afery. Jak Pan, jako historyk, ocenia obecną sytuację w Polsce? Czy nastąpi jakiś przełom i społeczeństwo dokona dobrego wyboru?

D. Ratajczak: Myślę, że ten przełom w końcu nastąpi. W historii Polski od co najmniej 200 lat mamy kłopoty z elitami politycznymi zaczynając od epoki saskiej, a kończąc na SLD. To musi się kiedyś skończyć . Ludzie wielkie nadzieje wiązali z AWS-em, ale jak Pan doskonale pamięta "nasi" zdradzili, stali się "onymi". Wielkie nadzieje wiązano z SLD - znowu zdradzono naiwną masę. Społeczeństwo musi wreszcie jasno określić, czego i kogo chce. Musimy w końcu wybrać narodowe polskie elity - takie elity, które nas nigdy nie zawiodą. Ludzie nie są tacy głupi, jak się niektórym przedstawicielom elit politycznych wydaje. Jeżeli Polacy głosowali np. za Unią Europejską (ponad 70 %) i dzisiaj dowiadują się, że warunki naszej akcesji są fatalne, to po raz kolejny przekonują się, że pewni ludzie po prostu kłamią, więcej - kłamstwo jest organiczną cechą ich osobowości. Zatem jest wielka potrzeba, aby Polacy uświadomili sobie, że są w tym narodzie naprawdę ludzie porządni, którzy mogą tworzyć narodowe elity. Trzeba tylko tych ludzi odnaleźć, trzeba tych ludzi zgrupować i trzeba na nich zagłosować. Taki jest m.in. cel działalności Stowarzyszenia Forum Polskie, którego mam zaszczyt być członkiem.

J. Telejko: Czy społeczeństwo polskie pójdzie jeszcze do wyborów?

D. Ratajczak: Myślę, że tak - i do wyborów parlamentarnych w Polsce i do tych europejskich. Będzie głosowało chyba po raz pierwszy na ludzi, którzy dadzą temu społeczeństwu gwarancje, że o losach Polski będą decydować Polacy, to jest środowiska nie tylko mówiące, ale przede wszystkim czujące po polsku. Stoimy u progu walki o wszystko... o być albo nie być naszej Ojczyzny. Na szczęście coraz więcej Polaków zaczyna zdawać sobie z tego sprawę.

J. Telejko: Czy ta Europa, do której wchodzimy; w której będziemy uczestniczyć, nie chce nas "zakwalifikować" jako obywateli drugiej kategorii?

D. Ratajczak: Drugiej albo nawet i trzeciej kategorii, Panie Redaktorze. Co więcej, Unia Europejska jest unią ponadnarodową, jest próbą stworzenia jakiegoś mega-europejskiego państwa. Ludzie kierujący Unią Europejską w ogóle nie myślą w kategoriach narodowych. Ich ideałem jest beznarodowe społeczeństwo manipulowane przez "jaśnie oświecone kręgi" polityczno-ekonomicznych "macherów". UE jest próbą realizacji starego masońskiego marzenia o "superpaństwie". W takim układzie nie mówmy, że będzie się rozwijała polska kultura narodowa i że pozostaniemy Polakami. Unia Europejska w jej obecnym kształcie jest śmiertelnym wrogiem idei państwa narodowego, względnie skrytą pod uniwersalnymi hasłami formą realizacji starych państwowo-narodowych celów Niemiec. I tak źle, i tak niedobrze. Dlatego naszą powinnością jest albo przekształcić ją w luźną konfederację państw narodowych, albo, jeżeli okaże się to niewykonalne, z tej Unii wystąpić z wielkim hukiem.

J. Telejko: Pana plany naukowe i autorskie - co Pan zamierza w najbliższym czasie opublikować? Może jakieś "tematy niebezpieczne"?

D. Ratajczak: W jakiś sposób tak. Tu jedna uwaga: historyk co rusz napotyka na tematy nie opracowane - nierzadko "niebezpieczne". To nie jest tak, że Ratajczak znajduje "tematy niebezpieczne". One po prostu są, one człowieka otaczają, a lata komunizmu, i nawet lata III Rzeczypospolitej, którą ja nazywam "PRL-em Bis", spowodowały, że tych tematów jest coraz więcej.

Powracając do Pana pytania... Zamierzam w najbliższym czasie wydać książkę poświęconą represjom komunistycznym czy stalinowskim na Opolszczyźnie, czyli w moim regionie, w latach 1945-55. Właściwie tekst już jest gotowy - 600 stron - i prawdopodobnie będę musiał go trochę skrócić, bo jak Pan doskonale wie współczesne oficyny nie chcą wydawać takich opasłych tomów. Teraz obowiązuje inna moda: krótko i na temat. Ale książka, od razu mówię, będzie bardzo ciekawa.

J. Telejko: Panie Doktorze, na Opolszczyźnie dużo ostatnio się mówi o mniejszości narodowej, o tworzeniu odrębnego państwa śląskiego - w zasadzie tworzy się taki mit, że Śląsk chce się oderwać od Polski. Dlatego ci, którzy przyszli na Śląsk tak, jak Pana rodzice ze Lwowa, zaczynają się tego Śląska bać.

D. Ratajczak: Tak, zaczynają się bać i mają powody, żeby się bać. Nie załatwiono kwestii własnościowych. To tykająca bomba zegarowa w obliczu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Proszę pamiętać, że prawo unijne będzie miało większą wagę od polskiego, czyli krajowego. Niemcy bezwzględnie wykorzystają tą sytuację, upomną się "o swoje". To jest poważne państwo, oni wiedzą, co robią... Jeżeli ktoś myśli, że zachodni sąsiedzi Polski zapomnieli o byłych ziemiach niemieckich na wschód od Odry - żyje w krainie latających niedźwiedzi. Jeśli chodzi o Śląsk i Ślązaków... Zawsze uważałem, że Śląsk jest polski - to jest rzecz bezdyskusyjna. Nie ma Polski bez Śląska. Polska bez Śląska jest krajem nawet już nie drugorzędnym, ale czwartorzędnym.

Nie ma oczywiście czegoś takiego, jak "narodowość śląska" - jest to wymysł kilku spryciarzy zgrupowanych wokół pana Gorzelika i to jest oczywiście typowa, w istocie proniemiecka dywersja. Ci faceci napisali już nawet książkę o historii "narodu śląskiego". Zachodzę w głowę, jak można napisać książkę o czymś, czego nigdy nie było?! Na Opolszczyźnie istnieje mniejszość niemiecka - ja nie odbieram tym ludziom prawa do tego aby czuli się Niemcami, ale trzeba znać pewne proporcje... Nie można na przykład twierdzić, że Ślązacy są etniczną częścią narodu niemieckiego, a Śląsk polsko-niemieckim "landem". Zresztą zdecydowaną większość mieszkańców Opolszczyzny stanowią Polacy. Żyją wśród nas również Ślązacy o polskiej orientacji narodowej. Tych ludzi spotkała wielka niesprawiedliwość. Po 1945 r. byli prześladowani przez komunistów, wielu z nich wyjechało do Niemiec, ale ja do dnia dzisiejszego znam polsko-śląskie rodziny mieszkające pod Opolem, które dumne są z tego, że ich dziadkowie, czy pradziadowie walczyli w Powstaniu Śląskim po stronie polskiej. Oczywiście wielu opolskim Ślązakom zamącili w głowie liderzy niemieckiej mniejszości w rodzaju Heinricha Krolla. To są niebezpieczni ludzie, wilki w owczej skórze. Mają pieniądze, cieszą się poparciem ze strony bogatego "Vaterlandu" Jest to potencjalnie piąta kolumna. Na szczęście zauważam, że szeregi mniejszości niemieckiej na Opolszczyźnie rzedną. Chyba jest szansa, aby ponownie przyciągnąć śląskie masy do polskości. Trzeba to robić delikatnie szanując śląskie odrębności regionalne, śląską gwarę (naprawdę urokliwą), zwyczaje itd. Jedno jest wszak pewne: nie ma Polski bez Śląska. Generał de Gaulle miał rację. Najbardziej polskim z polskich miast jest... Zabrze! Dodam: i Opole... i Opole, historyczna stolica polskiego Górnego Śląska!

J. Telejko: Z "niepokornym" doktorem Dariuszem Ratajczakiem, historykiem, człowiekiem, który napisał książkę, która "poruszyła" całą Polskę, a obecnie jest nocnym stróżem, rozmawiałem dzisiaj w Radiu Rodzina.

Serdecznie dziękuje za przybycie do studia i za rozmowę.

D. Ratajczak: Dziękuję. Szczęść Boże.

dimanche 13 juin 2010

Przed dwudziestu laty Polska miała szansę odzyskać Kresy


Przed dwudziestu laty Polska miała szansę odzyskać Kresy
portret użytkownika Admin
Admin, 10 luty, 2010 - 20:16

* Gość
* Polityka

kresy.jpg

Rozmowa z dr. JANEM CIECHANOWICZEM

– Dr hab. Dora Kacnelson, wybitny filolog i historyk, nieżyjąca już polska Żydówka, która większość życia spędziła w ZSRR, twierdziła, że w momencie rozpadu Związku Radzieckiego istniała możliwość powrotu do Polski: Lwowa, Grodna, Stanisławowa, a nawet Tarnopola.

– Miałem zaszczyt znać i wielokrotnie prowadzić długie rozmowy z panią Dorą Kacnelson. Nie znałem nikogo bardziej ideowego, propolskiego, szlachetnego, mądrego i rzetelnego. Jeżeli publicznie stawiała taką tezę, to jest oczywiste, że musiała mieć ku temu podstawy. Gdy w latach 1989-1990 odgórnie i z premedytacją Związek Radziecki był demontowany przez ekipę Gorbaczowa i KGB, wiele rzeczy było możliwych i wiele się wydarzyło. Nie tylko szereg narodów odzyskało niepodległość, ale też powstały liczne drobne republiki autonomiczne, jak żydowska w składzie Federacji Rosyjskiej czy Gagauzja w składzie Mołdawii. Niestety, żywot większości z nich był bardzo krótki.

– Anatolij Sobczak, polskiego pochodzenia mer Petersburga (jednym z jego urzędników był Władimir Putin), powiedział w radiu, że – zgodnie z prawem – jeżeli federacja kilkunastu państw się rozpada, to tereny włączone do niej siłą w 1939 roku mogą wrócić do stanu sprzed aneksji.

– Dobrze znałem Sobczaka i nie przypuszczam, że gdyby żył (zmarł w 2000 roku – przyp. autora) chciałby specjalnie interesować się polskimi sprawami, ale na pewno był życzliwym Polsce przyzwoitym człowiekiem. Odzyskanie ziem utraconych w 1939 roku było przez pewien czas możliwe. W grudniu 1989 roku zapytałem prezydenta Gorbaczowa o możliwość zwrotu Kresów. Gorbaczow był zakłopotany i zaskoczony, gdyż wcześniej nie rozważał tej kwestii. Odniosłem jednak wrażenie, że nie jest przeciwny omówieniu tego tematu. Moim zdaniem Gorbaczow popierał wówczas wszystko, co było antyimperialne i w jakiejś części antyrosyjskie. W tamtych latach w Radzie Najwyższej rozmawiałem też z wieloma wpływowymi rosyjskimi politykami i wiem, że ich reakcja na pomysł zwrotu Kresów nie była wroga. Wielu było jednak zaskoczonych, że na tych ziemiach żyją jeszcze Polacy. Podczas swojego wystąpienia na Kremlu mówiłem, że Związek Radziecki powinien uznać za nieważny pakt Ribbentrop-Mołotow oraz wypłacić państwu polskiemu 500 miliardów dolarów za Katyń, zagarnięte ziemie i inne zbrodnie. Postulowałem także inne rozwiązanie. Stworzenie z terenów zabranych Polsce w 1939 r. Republiki Wschodniej Polski, do której ściągnięto by Polaków z całej Federacji (przede wszystkim z Kazachstanu). Myślę, że gdyby wówczas władze Polski wystąpiły z takim żądaniem, to była szansa na odzyskanie chociaż części utraconych ziem. Było to jednak możliwe do momentu powstania niepodległej Białorusi, Litwy i Ukrainy.

– Czy ta Republika Wschodniej Polski miała być niepodległym krajem?

– Tego nie rozstrzygałem. Wówczas wydawało mi się, że mogłoby to być kondominium zależne od Rosji, Polski, a może także Ukrainy, Białorusi lub Litwy. Chciałem w ten sposób zwrócić uwagę na sprawę polskich Kresów, ale rząd Polski nigdy się tym nie zainteresował, a polska prasa najpierw milczała, a później zaczęła mnie zwalczać.

– Stawiano panu zarzuty o współdziałanie z komunistami i prorosyjskie sympatie.
– Należałem wówczas na Litwie do tzw. orientacji narodowej. Wileńska placówka KGB była w tamtym czasie odpowiedzialna za wszystkie kraje bałtyckie oraz Polskę. Nigdy na nikogo nie donosiłem, więc stałem się dla nich niewygodny i zaczęto ogłaszać, że jestem komunistą. Polskim politykom, którzy w PRL-u aktywnie działali w PZPR, a później stali się symbolami „Solidarności”, jakoś nikt tego nie wytykał.

– Gdy Vytautas Landsbergis nie był jeszcze prezydentem Litwy, a jedynie przewodniczącym Sajudisu (Litewskiego Ruchu na rzecz Przebudowy) i przygotowywał się do ogłoszenia niepodległości, miał powiedzieć w telewizji, że niepodległa Litwa prawdopodobnie będzie musiała obejść się bez Wilna.

– Landsbergis był bardzo wpływowym, nastawionym rażąco antypolsko politykiem. Bardzo sprytnie napuszczał Polaków na Litwinów i Litwinów na Polaków. Wcześniej przez osiem lat pracował na stanowisku attaché w ambasadzie sowieckiej w Warszawie. Nie ma wątpliwości, że wiedział, co mówi. Z dzisiejszej perspektywy mogę tylko powiedzieć, że gdyby przed powstaniem niepodległej Litwy Wilno zostało przyłączone do Polski, byłby to dramat dla całej tamtejszej ludności, także polskiej. Tylko Litwini mają – moim zdaniem – prawo to tych odwiecznie litewskich terenów.

– Nawet jeżeli nie można było odzyskać Wilna, to prawdopodobnie istniała szansa na stworzenie w ramach niepodległej Litwy autonomicznego okręgu w Solecznikach.

– Okręg autonomiczny, zwany Krajem Polskim, istniał w granicach Litwy ponad rok. Na jego terytorium powiewały flagi Polski i Litwy. Ta autonomia została zniesiona przez Litwinów przy czynnym udziale rządu polskiego i polskiej dyplomacji.

– Dlaczego żaden z polskich polityków nawet nie podjął próby negocjacji z Moskwą?

– Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Może sprawa jest bardzo prosta. Czy chociaż jeden ze współczesnych polskich polityków może się równać z Piłsudskim, Dmowskim, Korfantym, Paderewskim? Nie. A może wytłumaczeniem jest to, że – według poważnych analiz – Związek Radziecki miał w tamtym czasie w Polsce około 24 tys. agentów ulokowanych w newralgicznych miejscach dla funkcjonowania państwa.

– Czy to nie paradoks, że Jacek Kuroń, który uważał się za polskiego patriotę, w jednym z wywiadów stwierdził, że cieszy się, że jego rodzinny Lwów należy do Ukrainy? To zadziwiające stwierdzenie, gdyż w rozmowie ze mną Kuroń powiedział, że ma do Lwowa bardzo emocjonalny stosunek. Warto przy tym pamiętać, że Polska nie podbiła tego miasta siłą, a polski żywioł dominował we Lwowie ponad sześć wieków.

– Wspomniana przez pana Dora Kacnelson mówiła mi, że przed ogłoszeniem niepodległości Ukraińcy byli gotowi iść na bardzo dalekie ustępstwa. Gdyby Moskwa obiecała im samodzielność w zamian za oddanie Lwowa, z pewnością by się zgodzili. Od 14 lat mieszkam w Rzeszowie, gdzie wykładam na tamtejszym uniwersytecie i często jeżdżę do Lwowa. Nasuwa mi się taka refleksja, że twarze większości obecnych mieszkańców tego miasta zupełnie nie pasują do jego architektury. A co do Jacka Kuronia – to nawet ludzie wybitni czasem potrafią powiedzieć coś nieodpowiedniego.

– A teraz Lwów jest ostoją antypolskiego, ukraińskiego nacjonalizmu.

– Nacjonalistami było także wielu przedwojennych Ukraińców mieszkających we Lwowie i jego okolicach. Co szczególnie interesujące, ich liderzy wywodzili się z polskich szlacheckich rodzin, które zukrainizowały się dopiero w XIX wieku.

– Podobno istniała też możliwość odzyskania obwodu kaliningradzkiego (królewieckiego). Na mocy hołdu pruskiego z 1525 roku oraz traktatów welawsko-bydgoskich z 1657 roku po wygaśnięciu dynastii Hohenzollernów Prusy Książęce miały wrócić do Polski, a właściwie do Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Hohenzollernowie stracili koronę w 1918 roku i od tego czasu mogliśmy formalnie ubiegać się o zwrot tych ziem.

– O takiej propozycji słyszałem jedynie z drugiej ręki, sam na ten temat nic nie wiem. Uważam jednak, że te ziemie bardziej należą się Litwie. Jednak dziś, gdy rządy Miedwiediewa i Putina są nastawione bardzo narodowo, jest to już niemożliwe. Takie negocjacje trzeba było prowadzić w czasach Jelcyna i Gajdara.

– W przeciwieństwie do Polaków Niemcy mają z Rosją świetne stosunki i są coraz bardziej obecni w Królewcu. Co jakiś czas pojawiają się nawet sensacyjne doniesienia, że Moskwa jest gotowa oddać enklawę Niemcom.

– Niemcy są narodem o ogromnym potencjale i w przeciwieństwie do Polaków bardzo konsekwentnym. Zawsze prowadzili politykę obliczoną na stulecia. Nie mam żadnej wątpliwości, że będą dążyć do odzyskania zarówno Królewca, jak i naszych piastowskich Ziem Zachodnich.

– Czy w tamtych latach Kościół katolicki próbował odegrać jakąś rolę na Kresach?

– Kościół miał wówczas problemy z samoidentyfikacją. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że byli wówczas księża i biskupi, na których donoszono, i tacy, którzy donosili.

– Z planów odzyskania Kresów nic nie wyszło, a dziś sytuacja żyjących tam Polaków jest chyba gorsza niż przed 20 laty.

– Nie ma żadnej nadziei, że Polacy będą traktowani przyjaźnie w którymkolwiek z ościennych krajów. Uchodzimy tam za ludzi niepoważnych, nieodpowiedzialnych i nieprzewidywalnych. Nie trzeba więc jątrzyć i zaostrzać i tak trudnej sytuacji. Chyba że ktoś chce, żeby ciągłe awanturowanie się Andżeliki Borys i jej 40 zwolenników na Białorusi czy zdjęcie polskich nazw ulic w kilkunastu wsiach na Wileńszczyźnie było tematem zastępczym, w sytuacji gdy na Opolszczyźnie w setkach miejscowości zainstalowano nazewnictwo niemieckie. Polacy na Litwie mają nowoczesny, skomputeryzowany system oświaty, dziesiątki tytułów prasowych, radio, dziesiątki zespołów, organizacji kulturalnych, gospodarczych i religijnych. Własną frakcję w litewskim Sejmie i posłów w europarlamencie. Państwo litewskie finansuje działalność szeregu polskich szkół i fundacji. Nie powinno się więc mnożyć żądań w nieskończoność. Powiada się, że władze litewskie nie zwracają ziem polskim rolnikom. Tysiącom rodzin ziemie zwrócono albo wypłacono wysokie rekompensaty pieniężne. Z drugiej strony, władzę w rejonie solecznickim i wileńskim sprawują sami Polacy, w znacznej mierze wywodzący się z komunistycznej polsko-sowieckiej nomenklatury. To do ich kompetencji należy zwrot ziemi rolnikom. Wielu z nich kosztem biedniejszych rodaków zostało milionerami.

– W Polsce często pisze się i mówi, że większość Białorusinów i Ukraińców zamieszkujących po wschodniej stronie Dniepru to ludzie zruszczeni, dla których niepodległość nie jest nadrzędną wartością.

– Jest dokładnie odwrotnie. Ogromna większość Białorusinów i Ukraińców, nawet tych używających na co dzień języka rosyjskiego, jest uświadomiona narodowo. Szkoci czy Irlandczycy też rozmawiają ze sobą po angielsku, a do Anglików czują niechęć, czasem nienawiść. Dlatego moim zdaniem, spekulowanie, że Białoruś lub Ukraina mogą kiedyś stracić suwerenność na rzecz Rosji, nie jest oparte na rzetelnej analizie.

– Gdy na Litwie, Białorusi, Ukrainie, w Rosji i Niemczech odradza się nacjonalizm, w Polsce panują odmienne tendencje.

– Każdy z tych nacjonalizmów jest inny. Ukraiński jest antysemicki, antymoskiewski i przede wszystkim antypolski, a przy tym proniemiecki. Gdyby zmieniła się obecna konstelacja geopolityczna, moglibyśmy znaleźć się w bardzo nieciekawej sytuacji, zwłaszcza że w Polsce dominują postawy kosmopolityczne i skłonności do ulegania złudzeniom. Jak uczy historia, to się zawsze źle kończyło.

Rozmawiał:
KRZYSZTOF RÓŻYCKI: http://www.angora.com.pl/

Dr Jan Ciechanowicz, Polak, obywatel Litwy. Wykładowca języków obcych i filozofii na uczelniach Polski i Litwy. Autor 38 książek z zakresu etyki, germanistyki, antropologii, wydanych w siedmiu krajach. W latach 1989- 1990 członek Rady Najwyższej ZSRR, polski polityk na Litwie, współzałożyciel Związku Polaków na Litwie, Uniwersytetu Polskiego w Wilnie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie. Obecnie członek Światowej Rady do Badań nad Polonią, Międzynarodowego Instytutu Biografistyki w Cambridge i rady naukowej amerykańskiego Instytutu Biografistyki w Raleigh".

24 stycznia 2010
»

* Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz
* Wersja do wydruku

samedi 12 juin 2010

Grecja nas nie dotyczy…?


Grecja nas nie dotyczy…?
Google Buzz
Share
Paweł Dobrowolski
deficyt-budżetowy, policy-mix, Polska, rozwój gospodarczy, Strefa Euro
Paweł Dobrowolski

Pracował z prof Sachsem, absolwent Harvardu, zawodowo pomaga kupować i sprzedawać firmy, ekspert Instytutu Sobieskiego, członek komitetu programowego FOR

Na razie kryzys, który dotyka peryferia Unii, jest dla nas korzystny. Dwa lata temu schłodził rosnącą bańkę oraz obniżył wartość naszej waluty, czym podratował eksport. Ostatnio mamy powtórkę z rozrywki. Znowu się udało. Ale nie możemy liczyć, że zewnętrzne zjawiska gospodarcze będą dla nas cały czas korzystne.
Niestety nasi wodzowie zamiast przygotować się na nieuchronne pogłębienie kryzysu, wolą kłócić się o upadły samolot i jakoś ich wcale nie martwi, że w tym roku deficyt naszego budżetu wyniesie 7 proc., a w przyszłym roku będziemy mieli podobny deficyt. Zamiast się frustrować ich niekompetencją, uciekam na chwilę w przyjemny i łatwy świat urojeń i zastanowię się, co by zrobił Donald Tusk, gdyby był przywódcą, a nie politykiem. Łyk kawy i już wiem: zamiast się chować przed kamerami w oczekiwaniu na wybory prezydenckie, Donald wygłosiłby mniej więcej następujące przemówienie:

„Drodzy rodacy! Lata tłuste już były, idą lata chude. Do 2012 kilka państw europejskich ogłosi niewypłacalność, najblizsza dekada, a może i kolejne upłyną państwom Zachodu pod znakiem kryzysu nadmiernego zadłużenia. Potrzebujemy działać, zanim kryzys uderzy z pełną siłą. Mamy niepowtarzalną szansę dołączyć do grona państw poważanych i rozwiniętych, ale też istnieje spore ryzyko powrotu do grona państw pogrążonych w kryzysie i uzależnionych od obcej łaski. Nie będziemy drugą Grecją. To, że poważne gazety, takie jak „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, zachęcają do utworzenia nowego twardego euro w oparciu o Austrię, Beneluks, Czechy i Polskę jest znakiem rosnącego poważania dla naszego kraju. Nie zmarnujemy najlepszej szansy na rozwój, jaką mamy od 300 lat.

Czas życia na kredyt się skończył. Polska od lat 70. wydaje więcej niż zarabia. By spłacać zobowiązania rządu, potrzebujemy pożyczać coraz więcej. Sam koszt odsetek od długu publicznego równa się w tej chwili wydatkom budżetowym na oświatę i wychowanie, szkolnictwo wyższe, ochronę zdrowia i pomoc społeczną razem wzięte. Przez ostatnie lata nasz dług publiczny rósł co roku. Jeszcze 10 lat temu na każdego Polaka przypadało około 7 tysięcy złotych długu publicznego. Na koniec ubiegłego roku było to już prawie 18 tysięcy złotych na głowę każdego Polaka. Nie pozwolę na to, by za kolejne dziesięć lat, w roku 2020, na każdego Polaka przypadało 50 tysięcy złotych długu.

Zresztą nie mamy wyboru. Rynki finansowe niebawem znacznie ograniczą dostęp do finansowania i pożyczać będą po znacznie wyższym oprocentowaniu. Oczywiście możemy liczyć, że u nas będzie lepiej niż w Grecji, Portugalii i Hiszpanii i nadal uda się nam żyć na kredyt. Ale nie będę ryzykował dobrobytu Polaków. My Polacy potrzebujemy poluzować politykę pieniężną i schłodzić politykę fiskalną. Budżet należy przywrócić do równowagi, by uniknąć bankructwa naszej ojczyzny. A stopy procentowe potrzebujemy obniżyć, by powstrzymać pompowanie kolejnej bańki na polskich aktywach oraz dać szansę naszym eksporterom. To się nazywa dobór odpowiedniej policy mix – czy jakoś tak. Zresztą doczytacie sobie niedługo na blogu Dobrowolskiego.

Na horyzoncie już widać burzę na rynkach finansowych. By się przed nią obronić, począwszy od obecnego roku, na mocy nowelizacji ustawy budżetowej, obetniemy wydatki i zwiększymy podatki. Będzie to bolesne. Ale jest to konieczne, by w prespektywie kilku lat uniknąć jeszcze większych kosztów. Bank centralny jest niezależny, ale dobrze wie, co należy zrobić, zwłaszcza gdy rząd przywraca równowagę budżetową…. sądzę, że niebawem ogłosi cięcie stóp procentowych”.


opublikowano w: Blogi, Paweł Dobrowolski

jeudi 10 juin 2010


Strefa euro zawiodła
Google Buzz
Share
Vaclav Klaus, prezydent Czech
euro, niepowodzenia, Strefa Euro, Sławomir Skrzypek, unia polityczna
thumb

Vaclav Klaus, prezydent Czech na konferencji NBP, 5 czerwca 2009
Unia Europejska - tak. Wspólna waluta i wynikająca z niej konieczność integracji politycznej - nie. Takie stanowisko zaprezentował prezydent Czech Vaclav Klaus w Wall Street Journal 1 czerwca 2010. Euro miało przyspieszyć wzrost gospodarczy i obniżyć inflację. Te obietnice nie spełniły się - twierdzi. Ale euro nie zniknie, bo decydenci w Europie zainwestowali za dużo kapitału politycznego, by teraz odpuścić. Mimo że za podtrzymywanie wspólnej waluty wszyscy zapłacą wolniejszym wzrostem gospodarczym.

Po upadku komunizmu w 1989 roku Czechy chciały jak najszybciej stać się normalnym krajem. Wcześniej przez 41 lat były wykluczone z powojennego procesu integracji europejskiej. Jedyną drogą do osiągnięcia tego celu było wstąpienie do Unii Europejskiej. Nie mieliśmy innego wyboru, ale doświadczenie komunistyczne wciąż było zbyt świeże.

Chcieliśmy być wolni i nie chcieliśmy utracić naszej odzyskanej po latach suwerenności. Wielu z nas opowiadało się więc za luźniejszą formą integracji europejskiej, przeciwko tak zwanemu pogłębieniu UE i przeciwko tworzeniu w Europie unii politycznej. Ludzie tacy jak ja bardzo wcześnie zrozumieli, że idea jednej europejskiej waluty jest bardzo niebezpiecznym projektem, który albo przyniesie wielkie problemy, albo doprowadzi do niedemokratycznej centralizacji UE. Moje stanowisko było jednoznaczne: przy wszystkich zastrzeżeniach musimy się ubiegać o członkostwo w UE, ale jednocześnie musimy walczyć z takimi projektami jak euro.

Mimo że od dawna krytykowałem koncepcję jednej europejskiej waluty, nie cieszę się z obecnych problemów w strefie euro, ponieważ będą one miały poważne konsekwencje dla całej Europy – dla krajów strefy euro i spoza niej, dla jej zwolenników i przeciwników. Nawet entuzjastyczni propagandziści euro nagle zaczęli mówić o potencjalnym upadku całego projektu, a my, krytycy, mówimy, że trzeba się przyjrzeć całej sprawie w bardziej uporządkowany sposób.

Słowo „upadek” ma co najmniej dwa znaczenia. Pierwsze jest takie, że projekt strefy euro nie przyniósł pozytywnych efektów, których słusznie czy niesłusznie od niego oczekiwano. Błędnie i nieodpowiedzialnie przedstawiano tę koncepcję jako niepodważalnie korzystną gospodarczo dla wszystkich krajów, które zechcą zrezygnować ze swojej waluty. Rozległe badania zrealizowane przed wprowadzeniem wspólnej waluty wskazywały, że euro przyspieszy wzrost gospodarczy i zmniejszy inflację, a przede wszystkim, że kraje eurolandu będą chronione przed rozmaitymi szokami zewnętrznymi.

Obietnice te nie spełniły się. Po ustanowieniu strefy euro wzrost gospodarczy w państwach członkowskich zwolnił w porównaniu do wcześniejszych dekad, powiększając przewagę innych ważniejszych gospodarek, takich jak Stany Zjednoczone, Chiny, państwa Azji Południowo-Wschodniej i innych obszarów świata rozwijającego się, a także nienależących do strefy euro krajów Europy Środkowej i Wschodniej.

Wzrost gospodarczy w Europie przyhamowuje już od lat 60., za sprawą coraz bardziej szkodliwego systemu ekonomicznego i socjalnego, który zaczął wtedy dominować na Starym Kontynencie. Europejska „soziale Marktwirtschaft” jest niewydolnym wariantem państwa opiekuńczego, paternalizmu państwowego czy społeczeństwa „próżniaczego”, systemem, w którym podatki są wysokie, a motywacja do pracy niska. Wspólna waluta nie odwróciła tego trendu. Jak podaje Europejski Bank Centralny, średni roczny wzrost PKB w państwach strefy euro wynosił 3,4 proc. w latach 70., 2,4 proc. w latach o80., 2,2 proc. w latach 90. i zaledwie 1,1 proc. w okresie 2001-2009 (dekadzie euro). Takiego spowolnienia nie obserwujemy nigdzie na świecie (mówimy o krajach normalnych, to znaczy bez wojen bądź rewolucji).

Nie doszło nawet do spodziewanego zrównania poziomu inflacji w poszczególnych krajach. Wyraźnie wyodrębniły się dwie grupy – z niską inflacją (większość krajów zachodniej i północnej Europy) i z wysoką inflacją (Grecja, Hiszpania, Portugalia i Irlandia). Zwiększyły się także długookresowe nierównowagi na rachunku bieżącym. Są kraje, które znacznie więcej eksportują niż eksportują i vice versa. Nie ma przypadku w tym, że druga grupa notuje wyższą inflację. Pozostaje to bez związku z ogólnoświatowym kryzysem. Kryzys tylko zaostrzył i odsłonił, a nie spowodował istniejące od dawna ukryte problemy gospodarcze.

Podczas pierwszych dziesięciu lat swego istnienia strefa euro nie doprowadziła do odczuwalnej homogenizacji gospodarek państw członkowskich. 16 krajów eurolandu nie tworzy „optymalnego obszaru walutowego”, definiowanego przez teorię ekonomiczną. Nawet Ottmar Issing, były członek zarządu i główny ekonomista Europejskiego Banku Centralnego, wielokrotnie powtarzał (po raz ostatni w przemówieniu wygłoszonym w grudniu 2009 roku w Pradze), że powołanie unii walutowej było decyzją przede wszystkim polityczną, a nie gospodarczą. To oznacza, że koszty jej stworzenia i utrzymania musiały przewyższać korzyści.

Z rozmysłem mówię o „stworzenia i utrzymaniu” strefy. Wielu komentatorów ekonomicznych wyraziło zadowolenie z faktu, że pierwszy krok (stworzenie wspólnego obszaru monetarnego) udało się postawić tak łatwo i tak niewielkim kosztem. Dzięki temu powstało wrażenie, że z tym projektem wszystko jest dobrze.

Kursy wymiany w krajach przystępujących do strefy euro prawdopodobnie mniej więcej odzwierciedlały sytuację gospodarczą w czasie, kiedy rodziła się wspólna waluta, ale w ostatniej dekadzie wyniki się zróżnicowały, a negatywne skutki gorsetu wspólnej waluty stawały się coraz bardziej widoczne. Dopóki utrzymywała się dobra pogoda (w ekonomicznym sensie tego słowa), problemy pozostawały ukryte. Kiedy przyszła zła pogoda (kryzys), brak jednorodności objawił się bardzo wyraźnie. Dlatego ośmielę się powiedzieć, że jako projekt, który miał przynieść znaczne korzyści gospodarcze jej członkom, strefa euro zawiodła.

Czy „upadek” oznacza też likwidację strefy euro jako instytucji? Gdyby ktoś mnie o to zapytał, to odpowiem, że strefa euro nie upadnie. W istnienie euro i jego funkcję jako cementu spajającego UE w drodze do federalizacji zainwestowano tyle kapitału politycznego, że w przewidywalnej przyszłości wspólna waluta z pewnością nie zostanie porzucona.

Strefa euro będzie istniała dalej, ale za bardzo dużą cenę – niskiego wzrostu gospodarczego. Straty ekonomiczne będą ponosiły nawet państwa spoza eurolandu, takie jak Czechy.

Gigantyczne pieniądze dla Grecji można podzielić przez liczbę mieszkańców strefy euro – każdy będzie wiedział, jaki jest jego „wkład”. Ale koszty utraconych korzyści – w tym przypadku potencjalnie wyższej stopy wzrostu – znacznie trudniejsze do wyobrażenia przez ekonomistów, będą dużo boleśniejsze. Nie mam wątpliwości, że z powodów politycznych koszty te zostaną poniesione i mieszkańcy eurolandu nigdy się nie dowiedzą, ile naprawdę ich kosztowała wspólna waluta.

Pomysł na ratowanie unii monetarnej polega na zwiększaniu transferów finansowych do krajów członkowskich, które mają największe problemy finansowe i gospodarcze, ale wszyscy wiedzą, że duże transfery finansowe są możliwe tylko w obrębie państwa, a Unia Europejska – i strefa euro – nie jest państwem. Tylko w państwie – doskonałym tego przykładem są zjednoczone Niemcy w latach 90. – można politycznie uzasadnić przekazywanie ogromnych środków z jednego regionu do drugiego. (Nawiasem mówiąc, landy byłej NRD w ciągu roku otrzymywały tyle pieniędzy, ile jest potencjalnie potrzebnych na uratowanie Grecji przed bankructwem). Dwadzieścia lat temu byłem ministrem finansów w rozwiązującej się unii politycznej – i monetarnej – o nazwie Czechosłowacja. Muszę przyznać, że nasze państwo rozpadło się z powodu braku wzajemnej solidarności.

Europa będzie musiała zdecydować, czy chce się scentralizować politycznie. Europejczycy nie mają na to ochoty, ponieważ wiedzą (a przynajmniej czują), że byłoby to ze szkodą dla ich wolności i zamożności. Istnieje jednak realne niebezpieczeństwo, że politycy zrobią to za plecami obywateli, którzy ich wybrali. Właśnie to najbardziej mnie martwi. Ostatnie negocjacje w brukselskiej siedzibie UE – dosłownie za zamkniętymi drzwiami – o pakiecie pomocy dla Grecji pokazały, że nie ma tam demokracji. Tandem niemiecko-francuski podjął decyzję w imieniu reszty krajów strefy euro i obawiam się, że tak samo będzie dalej.

Widać gołym okiem, że wspólna waluta europejska i posunięcia proponowane dla ratowania euro nie są „zbawieniem” dla gospodarki europejskiej. Na dłuższą metę problemy można rozwiązać tylko drogą radykalnej restrukturyzacji europejskiego systemu ekonomicznego i socjalnego. Mój kraj przeszedł aksamitną rewolucję i dokonał radykalnej transformacji swoich struktur politycznych, gospodarczych i społecznych. Piętnaście lat temu żartowałem sobie, że po wejściu do UE tam również powinniśmy wywołać aksamitną rewolucję. Niestety, dzisiaj to nie jest już żart.

Nie wstępując do strefy euro, Czechy nie popełniły błędu. Cieszę się, że nie jesteśmy jedynym krajem, który wyznaje ten pogląd. W kwietniu „Financial Times” opublikował artykuł nieżyjącego już prezesa polskiego banku centralnego Sławomira Skrzypka, napisany tuż przed tragiczną śmiercią w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. „Jako kraj nienależący do strefy euro Polska mogła wykorzystać elastyczność kursu wymiany złotego w sposób, który wspomagał wzrost i obniżył deficyt na rachunku bieżącym bez importowania inflacji”, napisał Skrzypek i dodał, że „historia peryferyjnych członków strefy euro, którzy w ciągu ostatniej dekady drastycznie stracili konkurencyjność, jest dla nas ozdrowieńczą lekcją”. Nic dodać, nic ująć.

Vaclav Klaus od 2003 jest prezydentem Republiki Czeskiej. Z wykształcenia ekonomista. Wcześniej był ministrem finansów i premierem.

Powyższy artykuł ukazał się 1 czerwca 2010 w Wall Street Journal. Obserwator Finansowy przedrukowuje go za zgodą prezydenta Klausa.

Euro i po euro

Upadek komunizmu w Europie dwadzieścia lat temu ujawnił próżnię polityczną wypełnianą dotychczas przez półwieczną konfrontację sowiecko-amerykańską. Żyjąca sobie w zaciszu amerykańskiego parasola Europa Zachodnia pierwszy raz od wojny skonfrontowana została z doniosłą kwestią geopolityczną – co dalej z Niemcami? Niemcom szansę na zjednoczenie podzielonego od wojny kraju historia zaprezentowała na tacy. Było jasne że bez względu na koszty ją wykorzystają. Z drugiej strony Francja i reszta Europy miały swoje wątpliwości. Tak lubię Niemcy że niech lepiej pozostaną dwa państwa, miała powiedzieć pani Thatcher.

Niemcy Zachodnie odżegnały się od wojennej przeszłości i po wojnie zostały prymusem europejskiej tolerancji i książkowej wprost demokracji. Kraj odniósł też niebywały sukces gospodarczy kontynuując swój Wirtschaftswunder w latach 50-tych i 60-tych, zanim w latach 70-tych zaczął trawić go powoli socjał. Niemcy były wraz z Francją wczesną osią porozumienia w Europie, które tradycyjną konfrontację przekształciło stopniowo w obejmujący pół kontynentu blok wolnego handlu i liczące się mocarstwo gospodarcze – unię europejską.

Odmawiać w takich warunkach prawa do zjednoczenia dotychczasowemu partnerowi oznaczałoby obstrukcjonizm i niewiarę w trwałość powojennych osiągnięć. Zgodzić się bezwarunkowo jednak oznaczało ryzyko że Niemcy zajęci zjednoczeniem a potem potężniejsi niż kiedykolwiek mogą nie być więcej zainteresowani w roli przykładnych Europejczyków; EU nie będzie im więcej potrzebna. Jeżeli więc Niemcy muszą się jednoczyć, a nic temu nie zapobiegnie, to niech przynajmniej robią to przy gwarancji że pozostaną trzonem i motorem napędowym unii europejskiej. A co zagwarantuje to lepiej niż więzy wspólnej waluty...

Taki był podkład historyczny euro i tak uzasadniali kanclerz Niemiec Kohl i prezydent Francji Mitterand, czołowi politycy wówczas w Europie, pomysł wprowadzenia wspólnej waluty. Projekt był więc czysto polityczny stanowiąc rodzaj końskiego handlu. Francuzi zgodzili się na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem że zjednoczone Niemcy przykują swoją przyszłość do rydwanu Europy. Porzucenie własnej waluty - chluby cudu gospodarczego – miało być kotwicą Niemiec w EU i rękojmią przed recydywą historycznego awanturnictwa.

Euro miało też inną polityczną rolę, bardziej subtelną. Obu leaderów unijnych łączyła wspólna niechęć do hegemonii amerykańskiej. Uważali że wraz z zejściem ZSRR ze sceny historii dalsza obecność wojskowa USA w Europie, przedtem filar obrony kontynentu przed komunizmem, straciła zasadniczo rację bytu. Innym z narzędzi dominacji dającym przewagę Ameryce był jej monopol na drukowanie dolara z powietrza w dowolnych ilościach. Dorównująca gospodarczo Ameryce Europa Kohla i Mitteranda zaczęła tego monopolu zazdrościć i postanowiła sięgnąć po swoją połowę tortu.

Stąd szerszy kontekst planu Kohla i Mitteranda. Z jednej strony oparta na braterstwie teutońsko-frankońskim idea przyszłej euro-armii zastępującej powoli Amerykanów w Europie. Z drugiej teutońsko-frankońska idea wspólnej waluty, łączącej partnerów a konkurującej z dolarem i zmuszenie tym Ameryki do podzielenia się monopolem drukowania waluty “rezerwowej” świata. Entuzjazm końca zimnej wojny i “dywidendy pokojowej” był wielki i wiele wydawało się wtedy możliwe. O ile pomysł euro armii upadł jednak stosunkowo wcześnie, ujawniając europejską niemoc w wojnie na Bałkanach to projekt euro doczekał się realizacji. Debiut euro jako jednostki walutowej zastępującej dawne ECU (european currency unit) miał miejsce z początkiem 1999. W trzy lata później euro weszło do obiegu monetarnego.

Problemem euro jest jego polityczny rodowód. Ekonomicznie łączenie wspólną walutą różnych gospodarek nie miało nigdy większego sensu. Od samego początku było to jedynie zaproszeniem do problemów. Gwarancją problemów stało się z momentem kiedy do rysującej się początkowo idei unii walutowej Niemiec, Francji i Beneluksu zaczęto dodawać coraz to nowych chętnych. Znowu względy ekonomiczne ustąpiły politycznemu oportunizmowi.

Przez dziesięć lat trwania wspólnej waluty euro, do samego obecnego kryzysu, chór klakierów euro żadnych problemów w niej nie widział. Był głuchy i ślepy na wbudowany w walutę mechanizm tykającej bomby zegarowej. Widział tylko cyferblat zegara – marginalne oszczędności z braku ryzyka kursowego, ulgę turystów nie muszących wymieniać drachm na liry, tańsze finansowanie długu przez rządy. Tak jakby socjał wszędzie palił się tylko aby wykorzystać wspólną walutę do redukcji zadłużenia. Miał głównie chrapkę na co innego - na te same pensje i te same apanaże co w Niemczech które wspólna waluta powinna ułatwić. Dzięki euro miała też nastąpić eksplozja aktywności gospodarczej, zasilanej kapitałem swobodnie już teraz krążącym przez granice.

Po dziesięciu latach jasne jest że obietnice euro okazały się zupełnym fiaskiem. Zamiast zmniejszać dystans, wyrównywać produktywność państw i podciągać maruderów euro spowodowało pogłębienie się różnic na korzyść Niemiec. Zamiast rosnąć rozwój gospodarczy państw w strefie euro dramatycznie spadł. W ostatniej dekadzie osiągnął powojenne minimum - średnie roczne tempo wzrostu wyniosło 1.1%. Jest to o połowę mniej niż w dekadzie poprzedzającej wprowadzenie euro. Trudno chyba o bardziej przekonywujący werdykt.

Nonsensowność jednej centralnie zarządzanej waluty dla półtora tuzina różnych gospodarek robiących swój biznes odmiennie, mających inne tradycje, inne podatki, inną etykę, wyznających inne wartości unaocznia obecny kryzys. Z problemem grożącym już kolapsem całej unii biuro polityczne imperium postanowiło w panice zalać problem morzem pieniędzy w nadziei że zniknie. Ale problem euro nie zniknął. Został jedynie odroczony.

Jedyna racjonalna opcja nie jest nawet na stole. Imperium nie przyzna, przynajmniej nie w tej fazie, że pomysł euro był po prostu chybiony. Nie odtrąbi powrotu do walut krajowych, nie odpisze strat i nie zminimalizuje bólu. Nie powróci do tego co było największym sukcesem Europy – konstrukcji bloku wolnego handlu i swobodnego przepływu osób i kapitału.

Do takiej utraty twarzy imperium nie może dopuścić. Będzie trwało w uporze i negacji śląc astronomiczne sumy wyciśnięte z populacji na ratowanie banków umoczonych w obligacje południowych bankrutów. Gdy nie starczy jeden bailout – będzie drugi. Gdy ratowanie Grecji nie starczy będzie kolej na ratowanie Hiszpanii i reszty alfabetu. Niewykluczone że aby lepiej wytłumaczyć poddanym czemu mają ratować cudze banki umoczone w cudzych obligacjach przyspieszona integracja polityczna imperium stanie się nakazem chwili. Łatwiej wtedy zadekretować przymusową solidarność wszystkich narodów i zrzutkę do kasy imperium. Wszystko w imię ratowania “zainwestowanego kapitału politycznego”.

Bo też i euro jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym gdzie liczyłyby się koszty. W projekcie politycznym koszty się nie liczą. Jeden bilionowy bailout, dwa, trzy, who cares. Liczy się cel. Stalingrad był też projektem politycznym. Też koszty się nie liczyły, liczył się tylko cel. I jeżeli Niemcy nie opamiętają się na czas to i tym razem efekt może być podobny.

Podejrzewamy że wcześniej czy później ktoś się jednak opamięta i zda sobie sprawę z tego iż koniec strefy euro w obecnym kształcie jest przesądzony. Że straty są zbyt wielkie a koszt utrzymania fikcji przewyższa korzyści. Niemcy wyciągną wówczas wtyczkę z kontaktu przerywając bezsensowny upust krwi i wyjdą z listkiem figowym sugestii usunięcia paru PIIGS ze strefy euro. A ponieważ dobrowolny czy przymusowy exodus chwiejnego finansowo kraju z euro z wielu względów wydaje się nierealny i jest organizacyjnie prawie niewykonalny za bardziej prawdopodobne uznać należy perspektywę opuszczenia strefy euro przez same Niemcy.

Gdyby towarzyszył temu projekt kameralnej strefy “Neuer Euro”, dużo mniejszej i zarządzanej bezpośrednio przez Bundesbank nowa waluta prawdopodobnie zyskałaby szybko zaufanie rynków. Jednocześnie “stare euro” pozbawione wsparcia Niemiec, i długi w nim wyrażone, doznałyby zasadniczej przeceny co byłoby pomocne dla zadłużonych po uszy PIIGS.

Czy tak się akurat rzeczy potoczą, drogi czytelniku, nie wiemy ale przypuszczamy. Jedno jest tylko pewne w tym scenariuszu. To że biliony zrabowane podatnikom na ratowanie banków nie mają szansy trafić do nich z powrotem. Mają natomiast sporą szansę wypłynąć w bilansach banków strefy “Neuer Euro”, zdrowszych niż kiedykolwiek i gotowych do biznesu w zmienionej Europie.

mercredi 9 juin 2010

mardi 8 juin 2010


Marek Tucholski: "Niezrównoważeni politycy, niezrównoważona polityka – czyli chamstwo przy władzy"

Do 10 kwietnia 2010 roku mieliśmy więc do czynienia z nieustannym sporem z Rosją. Obie strony nie marnowały okazji do wzajemnego zwalczania się. Nie potrzeba jednak było jakiegoś bardzo spostrzegawczego obserwatora, aby dostrzec, że Polacy z każdym dniem tracą grunt pod nogami wraz ze zmianą polityki USA.


fot. Przyszedł cham do Putina...

Co to jest cham?


Cham to określenie zdecydowanie negatywne odnoszące się w obecnych czasach do pewnych cech charakteru. Cham jest nieokrzesany używa wulgaryzmów, nie zwraca uwagi na otoczenie, obnosi się ze swoim grubiaństwem.

Takie określenie chama jest rozumiane w naszych czasach. Dawniej określenie to miało nieco inne znaczenie a powyższe elementy stanowiły jeden ze składników pojęcia określającego tego kim w istocie był cham. Ich istnienie było zdeterminowane samym pochodzeniem chama. Za chama uważano człowieka niegodnie urodzonego, który w swym niegodnym stanie zamierzał pozostać nie dążąc do osiągnięcia pewnej formy ucywilizowania. Przypomnijmy, że chłop pańszczyźniany i cały stan chłopski, uważany był za potomków syna Noego, który nosił imię Cham. Za swoje zachowanie wobec ojca (doniesienie braciom o ojcu leżącym nago po spożyciu alkoholu), został wyklęty i naznaczony jako sługa swych braci. W pierwszej Rzeczypospolitej podtrzymywano tradycyjny podział na stany włącznie z chłopem pańszczyźnianym. Określenie cham, stanowiło jednak coś więcej niż tylko określenie chłopa. Słowo to było zarezerwowane przede wszystkim dla tych, których nieokrzesanie, grubiaństwo i głupota przysparzały kłopotów społeczeństwu. Henryk Sienkiewicz niejednokrotnie w usta Onufrego Zagłoby wkładał to wiele mówiące słowo. Zawsze jednak w odniesieniu do ludzi, których charakteryzowała postawa chama rozumianego jako grubianina, prostaka etc. Mówił tak o Kozakach, Tatarach najeżdżających Rzplitą, czy ciurach obozowych niestroniących od zwad i pijaństwa (choć sam w alkoholach przeróżnych gustował), kiedy wróg mógł zaatakować w każdej chwili.

Cham to był człowiek nikczemny, nieucywilizowany, bezczelny, skrywający często swoje prawdziwe oblicze dla korzyści.

Spoglądając na tych chamów z XVII wieku, trzeba przyznać, że dzisiejszy cham, przynajmniej zewnętrznie, ucywilizował się. Przed kamerami uśmiechnięty lub poważny w zależności od tego jaka atmosfera panuje. Zwykle w garniturze, choć nie zawsze dobrze skrojonym, ale jednak. Głosem przypominającym głos męża stanu rozprawia o sprawach nieważnych jak o najważniejszych i na odwrót. Odważny kiedy czuje, że ma plecy i z powagą tchórzliwy kiedy ich brak. Po prostu cwaniak o wielkich osobistych ambicjach. Zbyt pyszny jednak, aby zostawić po sobie trwalszy ślad w dziejach kraju.

Kiedy cham bawi się w politykę to wówczas staje się tym niebezpiecznym chamem, którym wydziwiał od najgorszych Pan Zagłoba. I miał rację, gdyż człowiek taki nie może przynieść nic dobrego a jedynie wiele nieszczęść. Co więcej, swoją postawą i działaniem uniemożliwi naprawienie błędów które sam spowodował.

Polityka chamów.

W najnowszych wydarzeniach jakie mają miejsce w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, dość rozległej prowincji UE, zaszły poważne zmiany w podejściu do polityki zagranicznej. Zmiany te dokonały się tak szybko, że już sam ten fakt nakazuje się nad nimi głębiej zastanowić.

Przypomnijmy krótko jaka była polska polityka zagraniczna, bo o tym będzie mowa, w ciągu kilku ostatnich lat. Integracja z UE była numerem jeden w tej polityce i wszystkie znaczące siły polityczne zgodnie ją poparły i z dużą determinacją pogłębiają. Jeśli chodzi o wschód to pamiętamy stopniowe ochłodzenie stosunków z Rosją i próby ingerencji w wewnętrzną sytuację krajów takich jak Ukraina i Białoruś. Strategia oddzielenia się przy pomocy USA od Rosji kordonem niepodległych państw upadła jednak ostatecznie wraz ze zmianą kierunków polityki dokonanej przez nową administrację Białego Domu. Ostateczną przeszkodą w celu zmiany polskiej polityki był prezydent Lech Kaczyński, który zakończył swą kadencję nieco wcześniej niż przypuszczano.

Do 10 kwietnia 2010 roku mieliśmy więc do czynienia z nieustannym sporem z Rosją. Obie strony nie marnowały okazji do wzajemnego zwalczania się. Nie potrzeba jednak było jakiegoś bardzo spostrzegawczego obserwatora, aby dostrzec, że Polacy z każdym dniem tracą grunt pod nogami wraz ze zmianą polityki USA. Rok temu Rosjanie przedstawiali ustami Ławrowa jeszcze jakieś oferty współpracy. Ofert te wydawały się być ofertami składanymi przez państwo poważne państwu które traktuje się jak partnera, a nie jak kolonię. Chodzi o niedwuznacznie zaproponowany podział stref wpływów na Ukrainie. Przypomnijmy, że Obama był już wybrany prezydentem i tylko ktoś ślepy, głuchy lub idiota mógł nie dostrzegać tego, że cała koncepcja kordonu sanitarnego przejdzie do przeszłości. Wtedy była możliwość negocjacji, nawiązania stosunków równorzędnych. Dziś jest to już przeszłość.

Wraz ze śmiercią prezydenta zginęła ostatecznie bariera do podjęcia współpracy z Rosją. Jaka to jest współpraca? Otóż nawet będąc wyrozumiałym dla ludzi, którzy po wyłączeniu kamer klną jak szewc i szmacą ludzi uważając siebie za lepszych, nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z osobami o mentalności rozkapryszonego nastolatka i to w dodatku tego objętego najnowszą reformą oświaty, czyli po gimnazjum. Dlaczego tak twierdzę? Ponieważ okres kiedy nie mogli się podkładać Rosji był dla nich tak długi, ze kiedy już to nastąpiło podłożyli się w tak obrzydliwy sposób, że trudno nawet w historii znaleźć analogiczne zdarzenie.

Zawsze twierdziłem, że z Rosją należy się porozumieć i podtrzymuje swoje zdanie. Jednak tak bezrozumnego postępowania nie można pojąć nie znając dwóch najistotniejszych czynników w tej sprawie. Pierwszy to fakt, że politycy nasi pochodzą, przynajmniej mentalnie, od Chama a po drugie, ich samodzielność jest mniejsza niż króla Stasia.

Chamy rozlazły się po najwyższych strukturach naszego państwa i z wiadrami wazeliny biegają teraz od Berlina po Moskwę od czasu do czasu zahaczając o Brukselę. Są jak popychadła i nawet się tego szczególnie nie wstydzą. Zawsze mogą przecież odreagować jak Radosław Sikorski po wyłączeniu kamer, kiedy nasiedział się w poczekalni do Hilary Clinton i nie został przyjęty.
Nic by mnie nie obchodziło złe samopoczucie tych ludzi, gdyby nie fakt, że mają przemożny wpływ na losy Polski, naszej kultury i szerzej, cywilizacji.

Skutki rządów chamów.

Polska polityka popadła ze skrajności w skrajność. Z jednaj strony walczyliśmy z Rosją na śmierć i życie niemalże, w imię nie swoich interesów. Kiedy rzeczywistość zmusiła nas do porozumienia się z wielkim i groźnym sąsiadem, uczyniliśmy to na kolanach. Tymczasem już powierzchowna znajomość Rosji, jej społeczeństwa i modelu cywilizacyjnego nakazuje rozmawiać z tym partnerem tylko z pozycji siły. Jeśli nie mamy siły to przynajmniej się nie podkładajmy. Rosja nie uszanuje kraju i narodu, który się przed nią płaszczy. Histeria jaka nastąpiła po smoleńskiej katastrofie, a dotycząca uwielbienia strony rosyjskiej, była tak samo żałosna jak żałosne było pokrzykiwanie na Rosję z zaciśniętymi piąstkami przez nieżyjącego prezydenta. Emocje wzięły po raz kolejny górę nad zdrowym rozsądkiem. Miłość do Rosji wybuchła tak silnie ponieważ tak długo była tłamszona realizowaniem linii proamerykańskiej. Emocje opadły po kilku tygodniach, wszystko wróciło do normy, ale wydarzeń jakie zaistniały w międzyczasie nic już nie cofnie.

Nie wykorzystano wielu możliwości jakie wystąpiły z powodu katastrofy. Chyba każdy zauważył, że Rosjanie na początku mocno się wystraszyli całej sytuacji. Nie ugrano z tego nic. Co gorsza podkładano się i podkładają się nadal a dzienniki rosyjskie z żałobnych treści coraz bardziej przechodzą do agresji wobec strony polskiej. Początkowa dobra postawa zaczyna ustępować miejsca, słusznie zresztą, pogardzie. Przez media rosyjskie politycy mówią. Putin mówi i nie boi się mówić niczego w przeciwieństwie do naszych chamów. Nawet o prowadzenie śledztwa bali się poprosić. Jak można mieć do takich ludzi szacunek?

Tym samym Rosjanie czują, że jesteśmy tak słabi i tak ulegli, że nie będą nas już brać w rachubę jako ewentualnego partnera do rozmów o sytuacji w Europie a przynajmniej jej środkowej części. Ostatnią szansę straciliśmy na to w ciągu kilku dni po 10 kwietnia.

Chamstwo na salonach.

Nikt tak dobrze nie zrozumie chama jak drugi cham. Mimo pewnych różnic jakie dzielą poszczególne klany chamów, zawsze będą mieć kilka cech charakterystycznych.
Pierwsza to taka, że potrafią pchać się do władzy. W demokracji wychodzi im to najlepiej toteż łączy ich demokratyczna religia.

Drugą cechą jest wspólny interes. Każdy klan chamów może zagarnąć określoną grupę elektoratu. Ponieważ nie może zająć całego, potrzebny jest inny klan po to, aby przypadkiem do znaczącej siły politycznej nie doszły grupy anty chamów. Łatwiej jest znieść drugiego chama w polityce niż człowieka cywilizowanego, ponieważ może co jakiś czas się troszkę władzy straci, ale nie straci się jej definitywnie jak byłoby gdyby cywilizowani przejęli władzę.

Trzecia to oczywiście pieniądze. Wiadomo, nie dają szczęścia, ale dzięki nim życie łatwiejsze i pracować nie trzeba.

Czwarta cecha to uległość, mówiąc wprost włazidupstwo, wszędzie tam gdzie jest kasa, poklepują po plecach no i oczywiście mają stołki do obsadzenia.

Z powyższych powodów chamy czują się najlepiej w Brukseli. Idealne miejsce
współczesnego chama. Tylu swoich. Tyle pieniędzy do wzięcia. Możliwość zakładania grup wzajemnej adoracji zwanych partiami europejskimi. Możliwość udawania mężów stanu. Jednym słowem, chamski raj.

Marek Tucholski