lundi 17 mai 2010


Adam Doboszyński: "Wielki Naród"

Artykuł Adama Doboszyńskiego z 1941 roku.


Adam Doboszyński

fot. Adam Doboszyński

Kiedyś, kiedy miałem bardzo dużo wolnego czasu, przeczytałem historię starożytnego Rzymu, napisaną przez Mommsena. Książka ta zawiera dzieje lat tysiąca. Co przede wszystkim w niej uderza, to bezmiar państw, ludów, szczepów, narodów, które pojawiają się i znikają na kartach historii rzymskiej, czy to wchłonięte i zasymilowane przez naród rzymski, czy też zaginione, umarłe. Dziesiątki, setki nazw, stolic, ustrojów, dyktatur, królestw, republik. A z tego bezmiaru efemeryd wyłania się, poczęty z jednego miasta i jego najbliższej okolicy, rozrastający się na Latium, na Półwysep Apeniński, na całe obecne Włochy, wreszcie na basen Morza Śródziemnego - naród rzymski. Tak jest - naród. Wielki naród.

Historia jego powstania może służyć za przykład powstawania wielkich narodów. Narodów takich, jak: Francja, Anglia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Rosja. Z jednego szczepu, z jednego ludu biorą się narody małe. Wielkie narody narastają przez stop pokrewnych sobie ludów. Budują swą jednolitość żmudnie, przezwyciężają różnice w mowie i obyczaju, przemagają siły odśrodkowe i prądy separatystyczne. Wielki naród ma zawsze odłamy, które obok mowy oficjalnej używają jeszcze ciągle narzecza, będącego mową wrogiego sąsiada. Wielki naród jest zawsze w okresie przyswajania, rozszerzania się. Gdy te procesy zanikną, gdy ustabilizuje się ludność, naród zaczyna obumierać. Jego żywotność kończy się. A wraz z żywotnością kończy się wielkość.

Na przykład Francja. Zrasta się z niezliczonych, jakże różnorodnych składników celtyckich, germańskich, romańskich, baskijskich. Jeszcze w połowie obecnego tysiąclecia dzieli się na dwa wyraźne odłamy - langue d'oc i langue d'oil. Langue d'oil, język okolic Paryża, zwycięża, ale jego rywal, langue d'oc jeszcze w naszych czasach wydał wielkiego poetę: Mistrala. Żyją jeszcze języki: bretoński, baskijski i kataloński w Pirenejach, włoski w Sabaudii i Nicei, niemiecki w Alzacji. Nawet nazwa Francji jest przypadkowa. Asymilacja Alzacji - kooptacja Niemców do narodu francuskiego - zaczęła się za Ludwika XIV. Okres to niedługi, a jednak wystarczył, by w czasie ponownej przynależności Alzacji do Rzeszy Niemieckiej, połowa przynajmniej jej ludności - mówiącej nadal po niemiecku - wyrwała się z powrotem do Francji.

Podobnie złożony jest naród angielski. W podłoże prehistorycznych tubylców wrośli Celtowie, w nich Anglosasi, w nich Normanowie. Jeszcze parę wieków temu naród szkocki był pod każdym względem odrębny od angielskiego, miał własnych królów, mowę i obyczaj i wojował bez przerwy z Anglikami. Dziś narody te się zespoliły1. Element anglosaski, nie znajdując dalszej pożywki na swej wyspie, przeniósł się na inny kontynent, i dziś, przyswajając inne odłamy białej rasy, tworzy naród zwący się USA, będący właściwie przedłożeniem narodu angielskiego. Nie wątpię, że w czasie dalszego scalania się wielkich narodów, narody angielski i amerykański dojdą do uznania swej jedności, podobnie jak wydaje się możliwe rozszerzenie granic narodu niemieckiego jeszcze o narody skandynawskie, o Flamandów i Holendrów. Różnica w mowie między Fryzem a Tyrolczykiem jest niewątpliwie większa niż między Kaszubem a Hucułem. Mimo to naród niemiecki zrósł się w imponującą jedność i żywotność swą objawia sięgając coraz dalej.

Moskwa? Scaliła się na pniu wielkoruskim z rozlicznych plemion mongolskich, z Tatarów, Kirgizów, Jakutów. Polska? W epoce Piastów tworzył się mały naród, jednolity etnicznie. Za Jagiellonów zaczął narastać wielki naród, zwany Rzeczypospolitą, podobnie jak dziś narastają nowe narody o dziwacznych nazwach - Stanów Zjednoczonych, Jugosławii, ZSRR.

Dzieje narastania Rzeczypospolitej. W chwili, gdy Mieszko Stary i Chrobry tworzyli swe państwo, od Łaby po Morze Czarne i w dół po Dunaj rozciągało się morze Słowian, złożone z niezliczonych drobnych plemion. Podróżny, chcący jechać np. z Pragi do Kijowa, nie natknąłby się nigdzie na wyraźną granicę językową, ale co parę mil, o ile byłby bardzo bystrym obserwatorem, dostrzegłby drobne różnice w wymowie, które zsumowane na przestrzeni dwu tysięcy kilometrów dałyby ogromną już różnicę między narzeczem Pragi a Kijowa. Oczywiście można było wyodrębnić dwie wielkie rodziny narzeczy - zachodnio i wschodniosłowiańskich, ale wyraźnej granicy nie było, i Chrobry, wykrawając mieczem w równinie słowiańskiej swe państwo, nie miał innych danych pokąd je zakreślić, jak siłę i rozmach ramienia. Przeciwieństwa dynastyczne i religijne przyczyniały się, do końca epoki piastowskiej, do pogłębiania różnic między Słowiańszczyzną wschodnią i zachodnią. Od Kazimierza Wielkiego i Jagiełły różnice te słabną. Początkowo wydaje się, że powstanie wielki naród łączący Polskę i Litwę z całą Rusią południową2. Niestety Chmielnicki oddziela od Rzeczypospolitej połowę Ukrainy i oddaje ją na tworzywo wielkiego narodu - rosyjskiego.

Mówi się u nas dużo o tzw. idei jagiellońskiej. Jagiellonowie nie wiedzieli o jej istnieniu - takie na pozór paradoksalne twierdzenie wysunął ostatnio jeden z polskich historyków, nie pamiętam czy Konopczyński, czy Kolankowski. Twierdzenie kapitalne. Wielkie procesy historyczne dokonują się rękoma jednostek, które często nie zdają sobie sprawy ze swej roli. Naród francuski mozolnie klecili jego królowie. Niewielu z nich zdawało sobie sprawę z faktu, że całkują nie tylko królestwo, ale i naród. Ich podboje wynikały z chęci powiększenia posiadłości i dochodów, z przyczyn politycznych i strategicznych. A tymczasem życie szło swym torem i kształtowało naród. Po włączeniu do Francji Bretończyków, Basków, Katalończyków, Alzatczyków zaczynał się od razu proces asymilacji duchowej, którego wytworem jest wielki naród francuski.
W ostatnich latach szermowano ideą jagiellońską chcąc uzasadnić koncepcje tzw. „państwowe", koncepcje Rzeczypospolitej jako zlepka mechanicznego obywateli, uważających się za synów paru różnych narodów a złączonych jedynie uczuciem lojalności wobec wspólnego państwa. Miało to być państwo międzynarodowe w rodzaju nieboszczki Austrii, ale Austrii pozbawionej więzi dynastycznej, która stanowiła niewątpliwie jej główną przynętę. Takiej sztucznej koncepcji miała dać rumieńce życia właśnie idea jagiellońska. Rzeczpospolita Jagiellonów - zdaniem niektórych - to był niejako zajazd, w którym miało mieszkać obok siebie parę narodów, nie poświęcając niczego z swej odrębności, w zupełnej swobodzie konserwując swe narodowe oblicza, mowy i obyczaje. Wiązać je miało jedynie uczucie wierności dla tej Rzeczypospolitej, która była właściwie tylko szyldem i tarczą, chroniącą na zewnątrz to dziwne zbiorowisko narodów.

Powiem z góry, że zdaniem moim takie rozumienie idei jagiellońskiej jest z gruntu fałszywe. Ideę tę możemy określić tylko po skutkach, jakie wywarła unia polsko-litewsko-ruska i dwa wieki panowania Jagiellonów. Otóż co do oceny tych skutków nie może być wątpliwości: to nie było współżycie narodów pod jednym dachem, to był proces powstawania wielkiego narodu. Proces bardzo daleko posunięty w chwili rozbioru Rzeczypospolitej.

Rzeczypospolita jagiellońska, to narastanie wspólnego narodu polsko-litewsko-ruskiego, z obyczajem, prawem, kulturą i urządzeniami, na których rozwój składały się w swobodnym współżyciu wszystkie trzy jednoczące się ludy. Gdyby rozbiory nie były tragicznie przerwały tego procesu, wielki naród, jednoczący w sobie wszystkie elementy, zamieszkałe od Gdańska i Połągi po Morze Czarne, byłby dziś faktem, który ciążyłby niezmiernie - i zbawiennie - na losach świata.
Powyższe twierdzenie można by bardzo łatwo i efektownie udowodnić przy pomocy statystyk, wykresów, monografii. Niestety trzeba by do tego rozległych badań, do których przeprowadzenia nie ma obecnie możliwości. Źle się stało, że nie przeprowadzono tych badań dawniej, ale przyjdzie czas, że się je wykona. Dziś muszę prosić czytelnika, by się zadowolił paroma argumentami, podanymi w formie nienaukowej, które może uzupełnić własnymi spostrzeżeniami i przemyśleniami oraz wspomnieniami natury osobistej.

Oto jedno z moich wspomnień: w lecie 1928 roku, będąc w czynnej służbie wojskowej po ukończeniu podchorążówki, spędziłem dwa miesiące na granicy bolszewickiej, o dwie mile od Stołpców, głęboko w lasach radziwiłłowskich. Jadąc na tak zapadłe Kresy, wyobrażałem sobie, że zastanę tam jednolitą masę białoruską, jednolicie obcą Rzeczypospolitej. Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłem, że co druga wieś w tych stronach to zaścianek szlachecki, mówiący piękną gwarą polsko-białoruską, gorąco patriotyczny i ofiarny. Za to wieś, w której kwaterowaliśmy, Mikołajewszczyzna, była zajadle białoruska i zażywała w całej okolicy jak najgorszej reputacji. Parobcy z tej wsi uciekali z reguły przed wcieleniem do wojska polskiego na tamtą stronę. Znany komunistyczny poeta białoruski Mickiewicz, żyjący w Mińsku, pochodził z tej wsi. Kilku członków białoruskiego rządu sowieckiego również stąd się wywodziło. Na rok przed naszym przybyciem ucięto w tej wsi głowę - dosłownie - wywiadowcy policyjnemu i zaniesiono na drugą stronę, bo tam wyznaczona na nią była nagroda stu rubli w złocie.

Jednym słowem zła reputacja tej wsi była w pełni zasłużona. Toteż nie pozwolono nam kwaterować po zabudowaniach, ale rozbiliśmy namioty na rozległych błoniach nad Niemnem i otoczyliśmy nasz obóz drutem kolczastym.

Tak się złożyło, że mój dowódca kazał mi pewnego dnia zebrać sześćdziesiąt podwód z tej wsi i pojechać z nimi po deski do tartaku. Gdy przyszło do spisania tych podwód zdziwienie moje nie miało granic: było - cyfry te utkwiły mi w głowie - 37 Mickiewiczów, 11 Sienkiewiczów. Reszta, z małymi wyjątkami, nosiła nazwiska, z którymi spotykamy się na co dzień w społeczeństwie polskim. Sołtys, oporny i nieufny chłop białoruski, przyciśnięty przeze mnie przyznał niechętnie, że wieś była dawniej unicka i miała jakieś nadania królewskie.

Znawcy stosunków twierdzą, że podobne wsie spotykało się daleko poza Mińskiem. Po traktacie ryskim bolszewicy robili wielkie wysiłki, by te ślady Rzeczypospolitej zatrzeć. Jeszcze w czasie spisu ludności, przeprowadzonego przez bolszewików w roku 1926, niespełna sto tysięcy ludzi na obszarze Białorusi sowieckiej podało się za Polaków, zeznając równocześnie, że mówią w domu po białorusku! Toteż bolszewicy wzięli się energicznie do czystki i wysiedlili ludność z pasa pogranicznego, na sto wiorst głęboko. Wywieźli ją na Murmań czy Syberię.

Od czasu mego pobytu nad granicą mam żal do prof. St. Grabskiego, głównej sprężyny naszej delegacji w czasie rokowań pokojowych w Rydze w roku 1921. Prof. Grabski dobrowolnie - sam mi to opowiadał - nie zażądał od bolszewików Mińszczyzny, którą byłyby Sowiety oddały bez oporu.

Nie zapominajmy, że stan, który obserwowałem na Białorusi, stanowi bardzo odległy i mizerny ślad stosunków przedrozbiorowych. Półtora wieku konsekwentnych wysiłków rządów carskich zrobiło swoje3. Ale po śladach możemy wnioskować o stosunkach dawnych. Jeśli w sto lat po rozbiorach na Litwie właściwej (kowieńskiej) wspomnienia Rzeczypospolitej panowały wszechwładnie; jeśli Wileńszczyzna, najwierniejsze z województw kresowych, była na drodze do ostatecznego zlania się z Rzeczpospolitą; jeśli na Białorusi zachowało się tyle elementu przywiązanego do Rzeczypospolitej (nie mówię tu oczywiście o dworach i związanym z nimi elemencie polskim); jeśli mimo wysiłków Austriaków (i naszej administracji) połowa ludności Rusi Czerwonej garnęła się do Rzeczypospolitej; jeśli na Ukrainie spis bolszewicki z roku 1926 wykazał jeszcze 450.000 Polaków, w tym kilkanaście tysięcy Polaków mówiących w domu po ukraińsku - to możemy stąd wnioskować, jak daleko pod koniec XVIII wieku musiał być posunięty proces narastania wielkiego narodu Rzeczypospolitej. Gdyby procesu tego nie przerwały rozbiory, byłaby dziś Rzeczypospolita podobnie narodowo ukształtowana jak Francja, Wielka Brytania, Hiszpania, Rosja.

Słyszę już stereotypowy zarzut: tak, ale był to proces polszczenia się niepolskich obywateli Rzeczypospolitej, a nie powstawanie wspólnoty narodowej. To nieprawda. Należy stwierdzić z całym naciskiem, że jeśli można mówić o polszczeniu, to co najwyżej o językowym, gdyż poza tym wymiana dóbr psychicznych między elementami polskimi, litewskimi i ruskimi była powszechna i nie dałoby się dziś stwierdzić, jaki był wkład każdego z partnerów. Sama nawet mowa polska uległa silnym przekształceniom pod wpływem ruskim i litewskim. Szczególnie silny był wpływ Ukrainy na polską mowę literacką na przełomie wieków XVIII i XIX. Mieliśmy tzw. „ukraińską" szkołę literacką (Goszczyński, Zaleski, Malczewski, Słowacki), która silnie wzbogaciła polską mowę o ruskie wyrażenia i zwroty. Sam Mickiewicz, jak wiadomo, napisał parę wierszy po litewsku. Jakże silnie przypomina to Mistrala, wielkiego poetę naszych czasów, piszącego po prowansalsku, który uważał się za Francuza. Z drugiej strony mowa ukraińska kształtowała się również pod silnym wpływem polszczyzny. Znawcy twierdzą, że potowa słów, używanych przez Polaków i Ukraińców wspólna jest obu językom.

Słyszy się glosy, uważające cerkiew grecko-katolicką za główną przeszkodę do zbliżenia polsko-ukraińskiego. Co za nieznajomość dziejów! Ta cerkiew, największe może w dziejach Rzeczypospolitej osiągnięcie religijne i cywilizacyjne, była do potowy XIX wieku jednym z głównych narzędzi do kształtowania wielkiego narodu. Nasza wina, jeśli daliśmy tej cerkwi odejść w ostatnich latach tak daleko od idei Rzeczypospolitej. A i w tym najciemniejszym okresie zachował się w tej cerkwi odłam, z biskupem Chomyszynem na czele, dążący do współpracy z Polakami.

Powstawanie wielkiego narodu przebiega stadia typowe, czy chodziło o Rzym czy Wielką Brytanię, czy Rzeczypospolitą. Można ustalić pewne prawidła i podpatrzyć pewne analogie. Przebieg asymilacji bywa początkowo wolny, w ostatnim stadium postępuje bardzo szybko. Mogliśmy to stwierdzić na własnej skórze na procesach germanizacyjnych na naszej granicy zachodniej. Procesy te weszły w naszych czasach, po wielu wiekach powolnych postępów, właśnie w ten końcowy okres gwałtownej finalizacji.

Również powstawanie wielkiego narodu na obszarach Rzeczypospolitej było w chwili rozbiorów w stadium, w którym, po przejściu etapów powolnych, byłaby nastąpiła w XIX i XX wieku szybka finalizacja. Rozbiory proces ten w niektórych okolicach cofnęły, w innych (np. Wileńszczyzna) tylko zwolniły. Naszą jest rzeczą nawiązać do wielkiej przeszłości i snuć dalej nici, zadzierzgnięte przez naszych praojców.

Wielki cel. Ogół Polaków trafnie dziś wyczuwa, że samo odzyskanie niepodległości nie wystarcza jako cel dla narodu. Z celem takim, nie mając wizji, jak nasze państwo ma wyglądać, szło poprzednie pokolenie i nie potrafiło uporać się z problemami niepodległego bytu. Tego błędu powtarzać nam nie wolno.

Nasze pokolenie ma już wystarczająco wyraźne wytyczne, jak urządzić Ojczyznę od wewnątrz. Ale nie rozgryzło jeszcze problemu położenia naszego w świecie. Jedno wie każdy rozsądny Polak na pewno: nie ma na świecie miejsca dla Polski małej, ograniczonej do tych ziem, w których każdy chłop mówi polszczyzną zbliżoną do mowy literackiej. Nie ma na świecie miejsca dla Polski Curzona. Granice Rzeczypospolitej muszą objąć wielki naród. Inaczej zginiemy.
Utworzenie wielkiego narodu było naszym celem od XIV wieku. Byliśmy bliscy tego celu w chwili rozbiorów. Musimy podjąć na nowo dzieło naszych przodków. Praca ta obliczona na wieki, toteż nie dajmy się zrazić trudnościami chwili obecnej, temu, że wizja wielkiego narodu może się w obecnej chwili wydać niejednemu utopią. W obecnej chwili, po stu pięćdziesięciu latach rozbiorów, po dwudziestu latach naszych własnych błędów, w chwili gdy kraj nasz jest okupowany. Ale to, co dziś wydać się może utopią, stanowi naturalny ciąg naszych dziejów i w niedługim czasie wniknie w świadomość zbiorową narodu.

Dojrzewanie wielkiego narodu w granicach Rzeczypospolitej trwać musi parę wieków. Postępować będzie stopniowo, w niektórych okresach szybko, w innych wolno. Będą zapewne chwile, podobne do obecnej, w których wydawać się będzie, że wszystko stracone. Będą chwile zwątpienia, kiedy pojawią się defetyści, głoszący koncepcję Polski etnicznej. Ale idea wielkiego narodu musi w końcu zwyciężyć po prostu dla tego, że stanowi konieczność naturalną, realizującą się od wieków.

Nawet po rozbiorach nie przestaliśmy budować wielkiego narodu, ale czyniliśmy to nieświadomie. Rzecz w tym, by w przyszłości czynić to świadomie. Jak każdy szanujący się naród, musimy i my wyłonić organy polityczne i społeczne, które pilnowałyby stałego kursu. Każde pokolenie powinno wyłonić zespół ludzi, mających na oku nasz wielki cel i realizujących go konsekwentnie, nawiązując do wysiłków pokoleń poprzednich. Zespół ludzi, nie ulegających mirażom zmiennych koniunktur politycznych, ale dążących z uporem - nieraz wbrew wszystkim - po wytkniętej drodze.

Nie ma innego rozwiązania. Ci, którzy głoszą zasadę zbratania wszystkich Słowian nie rozumieją, że Rosja to Azja, a przyszłość Polski, misja Polski, posłannictwo Polski jest przeciw Azji. Tu nie może być kompromisów ani łzawych sentymentów. Los nam kazał warować między Azją a Europą i żadnymi frazesami nie wykpimy się od naszego przeznaczenia. Przeciągnąć Ruś do Europy i zespolić się z nią na dolę i niedolę - nie jakąś mechaniczną federacją, ale najgłębszym zespoleniem psychicznym, jakie daje wspólnota narodowa - to warunek istnienia i dla Rusi, i dla Polski. To warunek bytu i wielkości.

Mit Rzeczypospolitej. Z dziejów ostatniego tysiąclecia wynika jasno, że Rusi południowej powodziło się - czasem świetnie, czasem jako tako - tylko w oparciu o Rzeczpospolitą. Krótki okres własnej państwowości, urozmaicony walkami z Połowcami, Chazarami, Jadźwingami itd., skończył się w pożodze najazdów tatarskich. Ruś rozkwita ponownie z chwilą oparcia się o Rzeczpospolitą. Epoka Chmielnicczyzny - tak przecież krótka - sprowadza potworną ruinę. Po rozbiorze Polski prowadzi Moskwa Ukrainę do katastrofy bolszewizmu, która wymiata z Ukrainy nie tylko całą jej elitę, ale i miliony chłopów, by stłumić ostatecznie wszelkie próby rozdmuchania ukraińskiej odrębności. Wreszcie ostatnie poczynania bolszewików naocznie dowodzą Ukraińcom, że tylko potężna Rzeczypospolita może na Wschodzie Europy zapewnić ład i pomyślność.

Z katastrofalnych lat ostatnich powinna wyniknąć przynajmniej ta korzyść, by Ruś zrozumiała, że za wszelkie zapędy wrogie Polsce ona pierwsza płaci krwawy rachunek i że tylko we wzajemnym oparciu się o siebie leży nie tylko szczęśliwa przyszłość, ale po prostu możliwość istnienia w tej części Europy.

Sprawę ruską studiowałem w. więzieniu lwowskim, w słynnych Brygidkach. Spotkałem tam Ukraińców wszelkich odcieni: od bojowców z OUN i komunistów z KPZU, poprzez Rusinów przychylnie usposobionych do Polaków aż po narodowców polskich o nazwiskach ruskich i rodzicach uczęszczających do cerkwi. Długo z wszystkimi gadałem. Zaprzyjaźniłem się ze „starostą" więziennym nacjonalistów ukraińskich i miałem wielki kłopot, gdy tenże zwrócił się do mnie z prośbą, by narodowcy polscy, przebywający wówczas w Brygidkach, poparli głodówkę Ukraińców. Przez kilka dni przeszkadzały mi w spaniu gorączkowe pukania Ukraińców, organizujących przez ściany swoją głodówkę. Przez kilka dni następnych rozbrzmiewały Brygidki nieludzkimi krzykami karmionych sztucznie Ukraińców. Finał był nieoczekiwany: umarł na zapalenie płuc, skutkiem wlania mleka do tchawicy przy sztucznym karmieniu, student, który w chwili przyjścia do więzienia zachowywał się jak Polak i został dopiero w celi skaptowany do OUN.

W więzieniu w Siedlcach prowadziłem długie rozmowy z Ukraińcem, skazanym na dożywocie za rzekomy współudział w zabójstwie ministra Pierackiego. Ukraińca tego aresztowano na dwa tygodnie przed zabójstwem (był łącznikiem między OUN w Krakowie i Czechosłowacji) i skazano na dożywocie za to, że mieszkał razem z fabrykantem bomby, którą znaleziono na miejscu zamachu. Dożywocie dla dwudziestoletniego młodzieńca - to dużo. Twardy to wyrok. Od takich wyroków rośnie morze nienawiści i zalega między nimi a nami. Nienawiści, u której podstaw leżą nasze i ich winy, ale której podżeganiem zajmują się od wieków nasi wrogowie.
Przestając z Ukraińcami miałem zawsze nieodparte wrażenie swojskości. Czułem, że to ludzie ulepieni z tej samej gliny co i my, krewniacy spowinowaceni z nami pochodzeniem, dziejami i cywilizacją, bracia młodsi i z innej matki, bardziej wschodniej, ale z wspólnego pnia. Łączy nas krew wspólnie przelana nad rzeką Worsklą, pod Grunwaldem, Kłuszynem i Chocimiem i ostatnio pod Kijowem. Dzielą nas Żółte Wody i Beresteczko, Humań, rok 1918 i 1939. Dzieli nas moskiewski i pruski srebrnik. Dzielą nas krzywdy prawdziwe i urojone, dzielą nas ambicje obustronne, z których nasi wrogowie krzeszą iskry walki bratobójczej. Wiem, że nienawiść do nas nie wygaśnie u Ukraińców w obecnym pokoleniu. Może i nie w następnym. Jako starszym i rozważniejszym, nie wolno nam się tym zniechęcać. Musimy budować cierpliwie gmach Rzeczypospolitej, aż nabierze takiego blasku, że i oni staną do tej budowy. Nie wszyscy staną od razu, ale to nie szkodzi. Gmach to ma być wiekuisty i dźwigać się musi bez pośpiechu, w mozole i poświęceniu. Przyjdzie dzień, że zręby jego wrosną w ludzkie dusze i mit wspólnej Rzeczypospolitej przyćmi mit niepodległej Ukrainy. Chwila ta jeszcze daleka. Ale musimy wierzyć w jej przyjście i nie zrażając się - budować.

Mit Rzeczypospolitej zapali wyobraźnię i porwie serca na tych bezmiernych przestrzeniach, na których nie ma miejsca dla małości.

samedi 15 mai 2010


O tym sie nie pisze, a warto.

Argentyński CUD ekonomiczny
12/11/2009 prawdaxlxpl
3 Votes

Quantcast

To było kilka lat temu, kiedy korporacyjne telewizje pokazywały straszną sytuację w Argentynie - państwie o burzliwej przeszłości aczkolwiek do czasu wprowadzenia ekonomii globalnej nieźle dającym sobie radę. Tłumy protestujących na ulicach, żołnierze strzelający do tych tłumów. Dymy, petardy, ogień i bezrobocie, które przekroczyło 22%. Argentyna w roku 2001 znalazła się na dnie przepaści, z której, według zachodnich ekonomistów, nie było już wyjścia. Globaliści, przemysłowcy i bankierzy masowo opuszczali kraj zabierając co
jeszcze tylko było można. Media dostały nakaz, aby zapomnieć o tym kraju i o jego istnieniu. Argentyna walczy i zwycięża - korporacyjne media nie mogą dopuścić byście się Państwo o tym dowiedzieli.
W grudniu 2001 roku Argentyna znalazła się w dole ekonomicznym, do którego została zepchnięta przez elity i globalizm. Banki przestały wypłacać pieniądze. Ekonomii kraju nikt nie był już w stanie kontrolować. Sprawujący wcześniej władzę, prezydent Carlos Menem,
przemysłowiec wybrany na swój urząd w roku 1989, obiecywał Argentyńczykom piękne kobiety i samochody Ferrari. Od kuchni zaś wyprzedawał gospodarkę państwa w obce ręce po śmiesznych cenach. Pożyczał ogromne sumy pieniędzy z Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Mieszkańcy Argentyny, która dzięki pożyczonym pieniądzom znalazła się w stanie bezprecedensowego rozkwitu, wiwatowali na cześć swojego prezydenta i ogłosili go geniuszem wolnego rynku. Sielanka się skończyła, gdy trzeba było zacząć zwracać pożyczone pieniądze. W roku 2001 produkt narodowy zmniejszył się aż o 11%. Kraj jednak nie otrzymał od Międzynarodowego Funduszu Walutowego żadnych dodatkowych pieniędzy, ani żadnych konkretnych rad.
GDY LAŁA SIĘ KREW
Historia Argentyny pełna jest nieudanych powstań, zrywów, protestów i wojen. Pełna jest także biedy mas i niewyobrażalnego bogactwa grupki wybranych. Pełna jest korupcji, straszliwych tortur i faszystowskich kazamatów. Jednak pod koniec lat 90. XX wieku oniemiał cały świat. To, co działo się na ulicach Argentyny było ostrzeżeniem i przepowiednią dla zwolenników globalnej ekonomii.
Prywatnie dziennikarze zastanawiali się jak to możliwe, że można zniszczyć całe państwo w tak krótkim czasie. Jak to możliwe, że nikt tego nie zauważył i nie zaradził. Takie pytania krążyły w internecie i w prywatnych rozmowach. Na stronach gazet i w dziennikach telewizyjnych goniono za sensacją i bredzono coś o nieodpowiedzialności fiskalnej na skalę państwa. Winą obarczono bardzo szybko przeciętnych Argentyńczyków i nowego prezydenta Argentyny, De la Rua. W roku 1999, kiedy De la Rua został wybrany na prezydenta, a kraj znajdował się już w 3-letniej recesji, szczekaczka CNN ogłaszała, że Menem nie został wybrany dlatego, ponieważ według konstytucji nie mógł startować w wyborach po raz trzeci. Menem zapowiedział jednak, że wystartuje w wyborach w roku 2003. Menem należał do partii Peronistów, największej siły politycznej w Argentynie. Był silnie związany ze Stanami Zjednoczonymi, globalizmem i wolnym rynkiem. Nowemu prezydentowi Argentyny nie pozostawiono niemal żadnego ruchu. W dalszym ciągu władzę dzierżyli Peroniści, którzy już od samego początku atakowali swego prezydenta. De la Rua w swoich przemówieniach prosił Argentyńczyków: `Proszę Was o to byście zrozumieli jak ważna jest jedność. Chcę być prezydentem wszystkich Argentyńczyków.' Gdy nastąpił krach, Międzynarodowy Fundusz Walutowy pierwszy umył ręce. Jego eksperci twierdzili, ze Argentyna wydawała za dużo pieniędzy, pomimo że budżet państwa był znacznie mniejszy niż budżet USA podczas wielkiego kryzysu. Gdy ekonomiści wyśmiali takie tłumaczenie, prawnicy Międzynarodowego Funduszu Walutowego przystąpili do szturmu. Twierdzili, że Argentyna posiadała takie prawa rozdzielania pożyczek, do których fundusz musiał się dostosować, które uniemożliwiły normalne funkcjonowanie ekonomiczne.
Oznacza to, że fundusz każe nam wierzyć, iż biedna Argentyna dyktowała mu warunki. Cały ten spektakl był nadzorowany przez elity USA. Przez ostatnich 55 lat, podczas całego istnienia Międzynarodowego Funduszu Walutowego, głos Stanów Zjednoczonych w tej organizacji był decydujący. Inne bogate kraje członkowskie z łatwością mogłyby sprzeciwić się USA w głosowaniu i wygrać. Dziwnym trafem nigdy tego nie zrobiły. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej MFW stwierdzimy, że tak naprawdę jest to kartel pożyczkodawców zarządzany przez amerykańskie Ministerstwo Skarbu. Nie należy się więc dziwić, że rząd USA, a za nim posłusznie amerykańskie i wreszcie zachodnie media, jednogłośnie twierdziły, że Argentyna musi być posłuszna regułom narzuconym jej przez MFW.
EKONOMICZNA ANALIZA
Dzisiaj wiemy już, dlaczego upadła ekonomia Argentyny - chociaż media tego nie chcą podawać. Proszę tutaj o szczególną uwagę Czytelników w Polsce. W roku 1991, Menem oparł ekonomię państwa o `wyższą' walutę, jaką był USD. Wprowadzono wymianę argentyńskiego peso na USD w stałym stosunku 1:1. Menem miał nadzieję, ze USD stanie się w ten sposób szybko walutą obiegową w Argentynie. Była to na początku niezła idea, ale wkrótce okazało się, ze wartość USD została zawyżona. Zawyżyła się także automatycznie wartość argentyńskiego peso. Zwróćmy uwagę jak funkcjonuje Euro w Polsce.
W momencie, gdy inwestorzy zorientowali się, że wartość peso jest zawyżona, zaczęli się obawiać, że musi upaść. Dlatego zaczęli się domagać coraz wyższej stopy procentowej na wszystkim. Także na pożyczkach prywatnych i rządowych. To spowodowało powstanie ogromnego długu. Stopa procentowa została podwyższona o 40%. Aby utrzymać oparcie na walucie amerykańskiej, rząd Argentyny musiał w bankach posiadać odpowiednią ilość USD. W miarę pogłębiania się kryzysu rząd musiał kupować coraz więcej USD po znacznie zawyżonej cenie. Coraz więcej ludzi domagało się transakcji gotówkowych. Ten proces wepchnął Argentynę w dług wysokości 140 mld USD. W grudniu 2001 roku, rząd Argentyny obwieścił światu, że nie jest w stanie nic płacić. Argentyna została parnasem narodów. Aby utrzymać zawyżoną wartość peso, Międzynarodowy Fundusz Walutowy dał Argentynie ogromne pożyczki. Tylko jednego roku do skarbu państwa wpłynęło 40 mld USD, jako pakiet zorganizowany przez wiele pożyczających instytucji. Gwarantem, że te pożyczki się spłacą był jeden podstawowy wymóg - utrzymać zerowy deficyt. Czyli Argentyna musiała balansować na poziomie 100% budżetu. Podczas recesji niemożliwe jest utrzymanie 100% budżetu, poza tym wymaga to bardzo bolesnych operacji, jak cięcia budżetowe, które powodują wysokie bezrobocie, by w końcu doprowadzić do zamieszek ulicznych na wielką skalę. Jak ten proces wyglądał od strony zwykłego, ciężko pracującego Argentyńczyka? Na
początku lat 90. namawiano Argentyńczyków do kupowania niemal wszystkiego. Prywatyzowano firmy i łączono w konglomeraty. Namawiano do budowania domów poprzez udzielanie niskoprocentowych pożyczek. Namawiano do zakładania biznesów i dawano zwalnianym ludziom pakiety wyrównawcze. Średniej klasie pokazywano luksusowe samochody i sprzedawano je na bardzo niskich przedpłatach, wysokich procentowo pożyczkach i długich terminach spłat. Media krzyczały, że przecież jest tak dobrze, że każdego na pewno będzie stać na spłatę samochodu, czy domu. Możesz to wszystko mieć już dzisiaj - spłacać będziesz później. Argentyńczycy, podobnie jak Polacy, zachłysnęli się tym dobrobytem nie wiedząc, że zastawiono na nich pułapkę. Po 40 latach biedy i wojen wreszcie to, co do tej pory oglądali na amerykańskich filmach mogli mieć w ogrodzie, czy w garażu. Wraz z zachodnim kapitałem napłynęli ludzie, których zadaniem było nadzorować jego przepływ. Uczyli Argentyńczyków na czym polega wolny rynek i globalna ekonomia (globalny dobrobyt). Wkrótce posiadali oni tak wielkie wpływy na struktury państwowe
Argentyny, że państwo praktycznie utraciło niepodległość. W momencie, kiedy USD kupowano za peso w stosunku 1:1 wszystko, co wytwarzano w Argentynie a także usługi, stały się za drogie, by móc być towarem eksportowym. Całe państwo, podobnie jak Polskę i inne kraje, zaduszono. Import towarów był znacznie tańszy niż ich wytwarzanie. W ten sposób zniszczono prawie 10% dochodu narodowego. Masowe prywatyzacje na początku lat 90. XX wieku niemal całego majątku narodowego, za frakcje wartości rynkowej, już spowodowały bezrobocie na dużą skalę. Prywatyzowano głównie zakłady elektryczne, komunalne, telefoniczne itd. Globaliści mają doskonale opanowany ten proces. Prywatyzację zaczyna się zawsze od wybranych sektorów kluczowych. Po dokonaniu takiej prywatyzacji, sektory współpracujące stają się niedostosowane (kompatybilność struktur finansowych i zarządzania). Wtedy nie ma innego wyjścia, tylko trzeba prywatyzować spiralnie do góry wszystkie sektory gospodarki. Gdy spirala prywatyzacji kręciła się do góry, spirala zwolnień szła w dół. Na dole znajdowała się coraz większa liczba osób bez pracy i w końcu bez żadnych środków do życia. W skali państwa ruch spirali do góry równoważony był przez ruch do dołu. W końcu coraz więcej ludzi przestawało robić zakupy, pieniądze przestawały się kręcić. Podatki również. Argentyńscy biedacy nie płacili podatków, bo i z czego - zamiast tego zaopatrywali się w karabiny. Gdy pieniądze przestawały się kręcić, teraz już sprywatyzowane biznesy, zwalniały
coraz więcej ludzi, aby utrzymać zdolność ekonomiczną przedsiębiorstw. Te trzy wzajemnie powiązane ze sobą kryzysy (podatki, bezrobocie, zawyżona wartość waluty) spowodowały to,
że rząd Argentyny zaczął błagać MFW o pomoc, lub radę. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, po długich negocjacjach zdecydował. Argentyna jest za bardzo zadłużona. Nie możemy pomóc. Pozostawmy to państwo w stanie swobodnego spadania w otchłań. Na wielu militarnych naradach podjęto również decyzję jak odciąć Argentynę od świata zewnętrznego, gdyby przewidywane powstanie zbrojne zaczęło się przelewać przez granicę. Ta decyzja MFW spowodowała, że przewidując spadek wartości peso, Argentyńczycy ruszyli na banki, by wybrać swoje oszczędności. Banki zostały zamknięte, płace w wielu sektorach gospodarki wstrzymane. Zrozpaczony prezydent Argentyny ogłosił, że Argentyna przestaje
spłacać swoje długi. Prasa przewidywała, że będą się tam działy dantejskie sceny, po czym przestała się sprawą interesować.
ARGENTYŃSKI CUD
Wydawało się, że dla Argentyny nie ma już ratunku. Szczury zaczęły opuszczać tonący okręt. Prezydent Menem wyjechał do Chile. Biznesmeni i ich międzynarodowi doradcy rozjeżdżali się do swoich krajów. Nawet drobni biznesmeni, których rodzice przyjechali do Argentyny w poszukiwaniu lepszego życia, na gwałt starali się o wizy wjazdowe do swoich rodzinnych krajów. Pozostawiano na pastwę losu całe fabryki z parkiem maszynowym - w których nie opłacało się nic produkować. Pracowników zostawiano na bruku. Pozostawiano piękne
rezydencje z basenami i całe biurowce wyłożone marmurami. Ci, którzy doprowadzili do kryzysu wynosili się jak szarańcza na inne pola, które można było jeszcze objeść. Magazyn `Time' zastanawiał się: Co dalej może zrobić De La Rua? To jest pytanie za milion dolarów. Obojętne czy sam, czy w jakiejś koalicji, natychmiast potrzebuje planu, aby złagodzić kryzys. Musi pomóc ludziom napełnić brzuchy i być może odnowić wzrost gospodarczy. Problem jest taki, że aby złagodzić skutki kryzysu działające na biednych, rząd musi wydać miliony dolarów na jedzenie i podstawowe potrzeby. To spowoduje pogłębienie kryzysu finansowego. Coś musi się stać I stało się. Argentyńczycy zawierzyli swojemu prezydentowi, który zerwał rokowania z międzynarodową finansjerą. Wojsko, policja i zwykli ludzie stanęli murem. Twierdzili, że
Argentyna należy do Argentyńczyków a nie do międzynarodowej mafii finansowej. Osamotniony rząd Argentyny podjął decyzje, które wprowadziły Biały Dom i międzynarodowych bankierów w furię. Wbrew zaleceniom uwolniono wartość wymienną peso. Minister ekonomii Roberto Lavagna stwierdził: `Utrzymanie konkurencyjnych cen wymiany walutowej pomoże eksportowi i zaspokojeniu potrzeb kraju'. Zdecydowano się również zaprzestać polityki wolnego rynku, której ekonomia krajowa była więźniem. Nawiązano współpracę ekonomiczną z Brazylią i Chinami. Kapitał zaczął napływać do kraju. Bank Centralny zaczął znowu skupować USD, ale tylko tyle, ile potrzebne jest do utrzymania wzrostu ekonomicznego. Gdy Argentyna ogłosiła, że jest w stanie po trzech latach od chwili odejścia od zwyrodniałych idei globalistów, zapłacić po 30 centów za każdego dolara długu i utrzymać swój niespotykany wzrost ekonomiczny, najpierw jej nie dowierzano. Później surowo zakazano donosić o tym mediom. Nie dziwmy się, jest to bowiem namacalny dowód jak szybko ekonomie poszczególnych państw i życie ich mieszkańców może się poprawić gdy zerwą one z globalistycznymi niedorzecznościami. Brytyjski `Guardian' w grudniu 2004 roku pisał: `Trzy lata temu, w grudniu, Argentyna była w kryzysie. Ekonomia staczała się niekontrolowanie w przepaść, banki zamknęły swoje podwoje dla inwestorów, prezydenci zmieniali się co tydzień Dzisiaj powszechne odczucia wśród ekonomistów w Buenos Aires są takie, ze państwo wygrzebało się z najgorszego. Tak, Argentyna ciągle zmaga się ze skomplikowanym procesem rekonstrukcji zadłużenia, ale
ekonomia przeszła niesamowite zmiany ' Jak Feniks, ekonomia podźwignęła się z popiołów. Po spadku 11% produktu narodowego w roku 2002, w 2003 roku wzrósł on o prawie 9% i wzrośnie o następnych 8% w tym roku. Rząd ostrożnie oznajmia, że w roku 2005 wzrośnie on o 4%, ale większość ekspertów ekonomicznych wierzy, że faktyczny wzrost będzie wynosił 5% Te założenia `wolnego rynku' były złe dla miejsc pracy. Bezrobocie osiągnęło w roku 2002 swoje apogeum i wynosiło 22%. Teraz wynosi 12% Czy jesteście wierzący, czy nie. Niektórzy mówią o podniesieniu się Argentyny jako o cudzie, którego nie mógł przeprowadzić Rodrigo Rato, dyrektor MFW. ( ) Teraz już nikt nie oszukuje. Druga rzecz, którą tają media, to fakt absolutnego zjednoczenia klasy robotników z klasą menadżerów.
GDY SIEDZIELI BEZCZYNNIE NA ULICACH
Gdy fabrykanci zamykali fabryki i uciekali do innych krajów, ponieważ produkcja była nieopłacalna, pracownicy i kierownictwo traciło pracę i zasiedlało pobliskie kawiarnie i ławki. Dyskutowano głównie jak poprawić swoje życie i sytuację przeznaczonego na zatracenie kraju. Pracownicy takich opuszczonych fabryk jak Zanon, tęsknie spoglądali na bramy. W zakładach tych spędzili większość swego życia. W końcu podjęli decyzje. Weszli na tereny opuszczonych i zdewastowanych fabryk. Ustanowili rady zakładowe, uruchomili maszyny i zaczęli produkować z materiałów znajdujących się jeszcze w magazynach. Na to niemal komunistyczne zachowanie ludzi, władze i wojsko patrzyły przychylnie.
Wkrótce do tokarzy, szlifierzy i magazynierów dołączyli kierownicy działów, pracownicy biur i dyrektorzy ekonomiczni. W rekordowym czasie uruchomiono sprzedaż i eksport. Nie było wyznaczonych godzin pracy. Decyzje w swoich fabrykach, ludzie podejmowali podczas krótkich narad produkcyjnych. Okazało się, że produkcja jest opłacalna i potrzebna. To, co nie opłacało się globalistom, zaczęło się opłacać zwykłym ludziom. Bez pomocy banków i karteli finansowych. Wkrótce
produkcja i sprzedaż osiągnęła w niektórych fabrykach rekordowe poziomy. Ludzie dzielili się dochodami pomiędzy sobą. Nigdy jeszcze nie zarabiali takich sum pieniędzy. Zaczęli je więc wydawać. Ruszyło budownictwo i inne gałęzie przemysłu. Wszystko to stało się w tak krótkim czasie, ze Ameryka nie zdążyła nawet ogłosić Argentyny państwem komunistycznym. Utworzono Ruch Pracowników Bez Pracy (MTD). Ruch ten wkrótce posiadał możliwości prowadzenia nacisków politycznych. I to była jeszcze jedna tajemnica cudu argentyńskiego.
SZCZURY WRACAJĄ
Sytuacja Argentyny zaczęła się poprawiać. Globaliści i fabrykanci zaczęli wracać i domagać się zwrotu zagrabionych przez ludzi fabryk. Ci, którzy pozostawili trzy lata temu państwo na
progu wojny domowej, teraz zaczynają się domagać, powołując się na międzynarodowe prawo. Czy coś to Polakom przypomina?
MTD, która powstała niemal na ulicach, jest silna. Grozi masowymi demonstracjami. Ceramiczna fabryka Zanon, pierwsza przejęta przez pracowników i doprowadzona do stanu zakładu przynoszącego profit, jak niegdyś Stocznia Gdańska dla Polaków, stała się dla Argentyńczyków symbolem nowego i lepszego. MTD uważana jest przez CIA i inne podobne organizacje, jako grupa, której udało się wytworzyć najnowocześniejsze strategie i rozwiązania jednoczenia i obrony ludzi przed kapitalizmem. Powracające szczury międzynarodowej finansjery atakują. Ponieważ Argentyna stanowi znaczne niebezpieczeństwo dla całej globalnej ekonomii, należy przypuszczać, że gdyby USA nie były zaangażowane w Iraku, już dawno amerykańscy żołnierze w imię demokracji broniliby swojej ropy pod argentyńska trawą, tudzież broniliby tam wolności swojego kraju. Nowy prezydent Argentyny, Kirchner, domaga się ekstradycji byłego prezydenta Menema, który przebywa w Chile. Menem jest poszukiwany przez władze argentyńskie za korupcję i doprowadzenie kraju do ruiny. Miał on startować w wyborach prezydenckich w roku 2007 i przyrzekał fabrykantom zwrócenie ich własności. Oczywiście dlatego cieszy się poparciem
międzynarodowej finansjery i może sobie drwić z nakazów i decyzji sądów argentyńskich. W styczniu 2005 roku, międzynarodowi bankierzy zgodzili się na propozycję rządu Argentyny zapłacenia 25 centów za każdy dolar długu. Stała się rzecz niespotykana. Argentyna wypowiedziała wojnę MFW i jeszcze kilku wielkim organizacjom globalistycznym i wygrała. Argentyna nie tylko pod osłoną swojego wojska zaszantażowała globalistów, ale także odmówiła negocjacji z 700 tys. właścicieli państwowych akcji (bondów). Argentyna ma otwartą drogę by być przyjęta w poczet społeczeństwa międzynarodowego, z którego została wcześniej wyrzucona. I to na swoich warunkach, jako pełnoprawny członek sam podejmujący decyzje. Wielu bankierów i inwestorów międzynarodowych oskarża Argentynę o totalitaryzm oraz oszukanie inwestorów i pożyczkodawców. To spowodowało kłótnie w łonie wielkich finansistów, wśród nich Włochów i Amerykanów, którzy twierdzą, że gdyby nie 11 września, to rozmawialiby z Argentyńczykami inaczej. W trzy miesiące później MFW zaczął się na nowo domagać pełnej spłaty długów. Jednak
Argentyna w ekonomicznym układzie z Brazylią i Chinami czuła się już na tyle silna, aby bankierom na Wall Street pokazać jak `stały dwa drzewa i jedno się złamało ' (w oryginale, prof. Clement pisał o środkowym palcu prawej ręki - red.). Argentyna zaczęła światu udowadniać, że około połowa kredytodawców już odniosła spore profity z argentyńskich długów i że to nie jest w porządku, aby domagała się następnych. To stanowisko wyeksponowały chińskie i indyjskie media. Przy okazji, Argentyna na papierze udowodniła światu, w jaki sposób próbowano ją zbankrutować i co to w praktyce oznaczało. Brytyjski `Guardian' pisze: Trzy rzeczy pracowały na korzyść Argentyny. Po pierwsze, karta Kirchnera była silna dzięki silnej ekonomii. Po drugie, zaczęła wychodzić prawda o Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Dlatego chciał doprowadzić do szybkiej ugody. Po trzecie, Wall Street wyniósł się z Argentyny tuż przed kryzysem i negocjacje prowadziły banki europejskie. Amerykańskie Ministerstwo Skarbu nie było pod naciskami, aby postępować twardo z Argentyną. Także nie chciano, aby Kirchner zbratał się z silnym populistą, prezydentem Brazylii, Lulą
W ślady Argentyny - pokazania globalistom tylnej części ciała, może iść teraz wiele zadłużonych krajów. W tym także i Polska. I tego właśnie finansjera obawia się najbardziej. Został stworzony precedens. Stosunkowo mało znaczący kraj, przyparty do muru sprzeciwił się utartym sloganom demokracji, prawa i wolnego rynku. I wygrał - przynajmniej jak na razie. Dla innych krajów zaistniała wielka szansa. Teraz, kiedy armia amerykańska uwikłana jest w Iraku, można zrzucić jarzmo. Tylko trzeba chcieć i do tego dążyć. Tak jak zrobili to mieszkańcy Argentyny niezależnie od funkcji społecznej, majątku i
wykształcenia.
Autor: prof. dr Ronald Clement
Napisane w Świat. Tagi: Bank Centralny

vendredi 14 mai 2010


Akcja
Szanowni Państwo,





Niniejszy serwis internetowy jest wyrazem naszego sprzeciwu wz. z coraz bardziej nachalnymi próbami fałszowania lub naciągania podstawowych faktów historycznych.



W ostatnich latach nasiliły się w Niemczech tendencje, których myślą przewodnią jest ukazanie Niemców, jako ofiar II Wojny Światowej, zwłaszcza w sferze utraconego przez niemiecką ludność cywilną majątku i szkód wynikłych wskutek tak zwanych wypędzeń. Prawie codziennie słyszymy o niemieckich wypędzonych, którzy de facto uciekali przed frontem rosyjskim. Zagraniczne media nadzwyczaj często, zupełnie bezkarnie używają określenia "polskie obozy koncentracyjne", zasłaniając się potem pomylką. Dzieje się tak mimo wspólnych, zmierzających do trwałego pojednania, polsko-niemieckich inicjatyw, oraz wbrew obustronnym, oficjalnym deklaracjom o uznaniu istniejącego we wzajemnych stosunkach stanu formalno-prawnego za ostatecznie obowiązujący.



W Rosji natomiast słyszymy, że zbrodnia w Katyniu jest zwykłym przestępstwem, Rosjanie oskarżają nas o współpracę z Hitlerem a pakt Ribbentrop-Mołotow uznają za "w pełni uzasadnianą konieczność". Dodatkowo przedwczoraj usłyszelismy, że Beck był niemieckim agentem. Tak, to ten sam minister, który mówił „Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”.









Paweł Kukiz,Tomasz Fabiszewski. Zrudlo
http://www.powiernictwo-polskie.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=70&Itemid=28

jeudi 13 mai 2010

Wybory tytularnego nadzorcy polskiego baraku Unii.


Wybory tytularnego nadzorcy polskiego baraku Unii.




Wybór gubernatora prowincji polskiej byłby ułatwiony, gdybyśmy znali treść obrad Komisji Trójstronnej w Dublinie. Niestety, w dniach 6-9 maja media jakoś dziwnie obrad tego tak ważnego dla polityki światowej gremium po prostu "nie zauważyły". Zapewne nie zauważą też spotkania grupy Bilderberga, jeszcze ważniejszego gremium, które zwyczajowo zbiera się ok. miesiąc po Komisji Trójstronnej. A to właśnie na tych spotkaniach ustala się kierunki i wytyczne na cały następny rok dla całego postępowego świata.

Następnie politycy odgrywają ustaloną za kulisami, inscenizowaną "spontaniczną" politykę, a media przez cały następny rok mamią nas i odwracają naszą uwagę od spraw zakulisowych, ale przez to zasadniczych i najistotniejszych.

Skazani zatem jesteśmy na domysły. Jeśli jednak pamiętamy, że polityka to tylko odgrywana na scenie inscenizacja, jeśli zauważamy sznureczki animatorów, jeśli wiemy, że za kulisami są reżyser i scenarzysta, to mamy możliwość domyślenia się scenariusza odgrywanej sztuki. A nawet domyślimy się podziału ról na "rządzących" i "parlamentarną opozycję", czy też podziału na liberalnych europejczyków i katolickich patriotów.

W przypadku polskiej sceny polityczej (proszę pamiętać, że słowo "scena" należy brać jak najbardziej dosłownie) mamy obecnie dwóch głównych (PiS i PO) i dwóch drugorzędnych (PSL i "lewica") aktorów. Przy czym "lewicę" nazywaną postkomuną utrzymuje się po to, aby patrioci z PiS mieli nas czym straszyć.

Natomiast PiS i PO to dwie strony tego samego medalu.

Wykazał to w 2005 roku Jarosław Kaczyński podczas jego wykładu w fundacji filantropa George'a Sorosa, zwanej fundacją Batorego.

Sam Soros ma opinię "niezależnego", ale zbyt często brał on udział w naradach u Bilderbergów, aby w to wierzyć.

W cyklu "O naprawie Rzeczpospolitej" w fundacji Sorosa występowali z odczytami tacy politycy jak Lech i Jarosław Kaczyńscy, ale i Kwaśniewski, Cimoszewicz, Tusk, Mazowiecki, Belka, Borowski, czy Rokita. A w dyskusjach o Polsce spotykali się u "Batorego" Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski.

Aż dziw bierze, że tylu naprawiaczy ma Rzeczpospolita, a wciąż tak kuleje.



Podział ról na polskiej scenie nie jest przypadkowy. Dwie główne grupy aktorów to liberalni europejczycy i katoliccy patrioci. Zasadą ich wspólnego działania jest, aby do głosu nie doszli - jak nazwał ich w jego wykładzie u "Batorego" Jarosław Kaczyński - "wykluczeni" i "częściowo wykluczeni". Bo zarówno PiS jak i PO boją się niemego suwerena kraju, a więc własnego społeczeństwa. Istnieje bowiem dla nich niebezpieczeństwo, że ludzie przejrzą na oczy i poznają, że są oszukiwani.

Dlatego toczona "walka" między PiS a PO musi być odgrywana ostro, angażując emocje społeczne. Wszystkim specom od inżynierii społecznej znany jest fakt, że emocje blokują szare komórki. Jeśli więc "walka" ciemnogrodu z liberałami będzie twarda i ostra, angażująca emocje, jest duża nadzieja, iż oszukiwane społeczeństwo w tej inscenizacji się nie połapie.

Dlatego też nie doszło ani razu do koalicji PiS i PO. Partie te mają inscenizować walkę, a nie ramię w ramię szkodzić polskiej racji stanu. Po wygranych przez PiS wyborach do koalicji wciągnięto niepoprawną Samoobronę i LPR, aby je zniszczyć i zepchnąć tam, gdzie ich miejsce - wśród "wykluczonych".



Rozszyfrowanie szkodliwej działalności PO nie było trudne. Nawet jej elektorat - wykształciuchy ogłupione naszym systemem edukacyjnym, gazetami i telewizornią - głównie młodzi, żądni świata i Europy ludzie widzą to coraz wyraźniej. Afery stoczniowa i hazardowa pokazały faktyczne oblicze tej politycznej mafii. Jedynie strach przed ciemnogrodem i katolami-homofobami trzyma wykształciuchów jeszcze przy PO.

Dużo trudniej było rozszyfrować maskaradę patriotyczno-antykomunistyczo-katolicką PiS.

Ale jacy to patrioci, jeśli i oni głosowali za likwidacją suwerennego państwa.

Rozbicie przez PiS WSI, okrzyczane przez antykoministycznych patriotów zasługą, było odsunięciem z WSI tych, którzy nie dali się zwerbować nowym sojusznikom. Polowaniu na agenturę Kremla w wojsowej informacji nie towarzyszyło polowanie na agenturę NATO.

A przecież tylko ślepy nie dostrzega, że w obecnej rzeczywistości w niedobitkach naszej armii szansę na awanse i ważne funkcje w wojsku mają ludzie Waszyngtonu.



Antykomunistyczna frazeologia była i jest naciągana, choć chwytliwa.

Ostatnim polskim komuchem, a raczej narodowym socjalistą (socjalistyczny w treści, narodowy w formie) był wyznawca siermiężnego socjalizmu - Gomułka.

Po nim rządzili jedynie karierowicze i oportuniści. Gdy przeszedł czas - wyprowadzili sztandar PZPR i zamerdali przymilnie ogonami w stronę Brukseli. Do Unii oficjalnie weszliśmy w czasach prezydentury komucha Kwaśniewskiego.

A dzisiaj jeździ on na wykłady i odczyty do USA a nie do Moskwy.

Uprawianie polowania na komuchów przypomina ściganie dawno wymarłych neadertalczyków. Nawet Grupa Trzymająca Władzę dawno dała się przewerbować. Oni zawsze idą z prądem. Niedobitkom postsowieckiej agentury nie jest łatwo. Nowa, zachodnia agentura zdominowała polski rynek. Nawet PO, będące w oczach antykomunistycznych patriotów sitwą związaną z Kiszczakiem i postsowiecką agenturą ma swojego delegata w tajemniczej Komisji Trójstronnej. Jest nim Janusz Palikot , znany jako "bicz na Kaczorów". Także do niedawna szefowa Agory, a więc i niby przełożona kiszczakowskiej GW, Wanda Rapaczyńska w spotkaniach tej Komisji brała udział.



Także katolicyzm tandemu bliźniaków okazał się mocno podejrzany. W jednej ręce krzyż, w drugiej menora. Przy czym złośliwi twierdzą, że menora jest nawet jak gdyby większa od krzyża. A list naczelnego rabina, że Izrael stracił przyjaciela nie pozostawia wątpliwości, kto być może więcej niż Polska mógłby przegrać na katastrofie w Smoleńsku. Na szczęście jest jeszcze jego brat bliźniak. Nie wszystko więc dla Izraela zostało zaprzepaszczone.



Gdyby nie było katastrofy w Smoleńsku, sytuacja głównych partii byłaby dość trudna. Zarówno lodziarze i sabotażyści gospodarczy z PO, jak i grabarze suwerenności z menorą w ręku z PiS tracili na popularności. A Pawlak czy postkomuna utraconych głosów nie przejmowali. Groziło to, że "wykluczeni" i "częściowo wykluczeni" mogą stać się niebezpiecznym przeciwnikiem.



Historyczna rola PO - zniszczenie w ciągu jednej kadencji jak najwięcej - została wypełniona. Jej rolę europejczyków walczących z ciemnogrodem niedługo przejmie nowa partia założona przez założyciela PO - Olechowskiego. Po to tylko wystąpił on w ubiegłym roku z PO. Wypromowanie jego "nowej" partii przez "wolne i niezależne" media to pestka. Stopniowo przejmie "nowa" partia Olechowskiego cały elektorat PO.

Dlatego widzimy takie "nieprzemyślane" i szkodliwe dla reputacji PO posunięcia jej asów. Chodzi o to, aby nadal niszczyć, co się da. Po ubiegłorocznych aferach wybór kandydata PO na "prezydenta" i tak stał pod znakiem zapytania.

W obecnej inscenizacji idzie o to, aby na gubernatora polskiej prowincji wybrano tkwiącego w układzie patriotę a nie kogokolwiek z marginesu "wykluczonych". Przy czym dlatego namówiono do startu w wyborach tylu "wykluczonych" kandydatów, aby głosy niezadowolonych zostały na nich rozproszone. A to gwarantuje, że ukrywającemu się za patriotyczną zasłoną dymną Kaczyńskiemu nie zagrozi żaden z kandydatów "wykluczonych".



PO i PiS, jak Lelum-Polelum zawładnęli polityczną sceną w Polsce.

Nie ma raczej wątpliwości, że szanse na zwycięstwo mają kandydaci tylko tych dwóch szajek politycznych. Na kogo więc mamy głosować?

Na kandydata aferzystów i sabotażystów gospodarczych z PO ? Czy na brata opłakiwanego przez Izrael i żydów polskich katolika-patriotę z menorą w ręku z PiS ?

To trochę tak, jak byśmy mieli wybierać między komorą gazową a krzesełkiem elektrycznym. Egzekucji nie unikniemy. Możemy wybrać jedynie tę mniej bolesną.

Jest jeszcze, wprawdzie mało prawdopodobna, ale inna realna alternatywa. Ale tylko wtedy gdy uda wybudzić się społeczeństwo z amoku zaślepionego patriotyzmu w stosunku do grabarza suwerenności - Lecha Kaczyńskiego i jego bliźniaka. Jeśli w dniu wyborów większość wyborców odda głosy na jakiegokolwiek kandydata spośród "wykluczonych", nawet gdy będą te głosy rozproszone, o wiele mniej głosów przypadnie na "patriotę" czy na "lodziarza". A wtedy oni zaczną się nas naprawdę bać. No i o to chodzi! Bo tylko strachem przed nami możemy ich zmusić do tego, aby przestali szkodzić Polsce.



Istnieje jeszcze jedna, ale tylko teoretyczna możliwość.

Brakuje nam męża stanu formatu Łukaszenki. Polityk ten nie daje się podporządkować obcym. Kupuje on ropę w Rosji, ale i w Wenezueli, aby pokazać Putinowi, że nie ma zamiaru być jego wasalem. Przed Unią też nie merda ogonem. Nie ma zamiaru oddać Białorusi w łapska Brukseli. Za to USA ogłosiła na niego nagonkę, w której tak niechlubną rolę odgrywał Lech Kaczyński.

W naszej ponad tysiącletniej historii mieliśmy monarchów nie-Polaków. Z Litwy, Francji, Węgier, Szwecji czy Niemiec. Sami ich sobie wybieraliśmy naszymi władcami.

A może by tak... dla odmiany... wybrać tym razem Białorusina ?

Pod jednym warunkiem!

A więc, że Polskiej Racji Stanu będzie bronił u nas tak, jak broni białoruskiej racji stanu u niego w domu!

Jnne spojzenie !!


Na koniec : Najbardziej nieprawdopodobna wersja katastrofy samolotu 101.
czyli :
Kłamstwo wiarygodniejsze niż prawda.
Hipoteza zakładająca , że w Smoleńsku nie było samolotu prezydenckiego Nr 101, a w TV widzieliśmy jedynie samolot bliźniak nie przestała być aktualna. Przeciwnie, wydarzenia jakimi jesteśmy świadkami po opublikowaniu tego przypuszczenia -co miało miejsce 16 kwietnia – dodały jedynie nowych argumentów na korzyść hipotezy samolotu dublera.
Chodzi tu o dwa fakty szeroko rozpowszechnione w mediach, które swymi skutkami maja odwrócić
uwagę od spostrzeżeń świadków miejsca katastrofy, z których jasno wynikało , że ciał ofiar nikt nie widział w Smoleńsku.

Fakt pierwszy, publikacja bardzo krótkiego filmu w YOUTUBE, w którym to widać i słychać coś
co wskazuje na likwidacje ocalałych rozbitków samolotu 101. Fakt drugi to skandal związany z
plądrowaniem rzekomego miejsca katastrofy z rzeczy osobistych ofiar a nawet wygrzebywanie szczątków ciał. Jest to bardzo dziwny zbieg okoliczności. Jest zastanawiające to, czy te dwa fakty nie są reakcja na słabość oszustwa smoleńskiego? Spontanicznie ujawnionego w TVP na miejscu w Smoleńsku w kilkadziesiąt minut po rozbiciu samolotu o polskich znakach lotniczych.
Musi być oczywiste to, że te dwa w/w zdarzenia medialne mają dać „wrażenie” oczywistości rozbicia się samolotu 101 na lotnisku w smoleńsku.

Film - przypadkowo zrobiony telefonem komórkowym - , który ukazuje „sugeruje” likwidacje osób, które katastrofę przeżyły. Według sugestii audio wizualnych przekazanych przez to nagranie, rozbitkowie wychodzą z wraku samolotu, a tam czekają na nich oprawcy. Rozpoczyna się wymiana ognia i po 1 minucie wszystko jest gotowe – ci co przeżyli – rozbitkowie - zostali zlikwidowani w 100 procentach , a widzą to miliony internautów.
Pozostaje pytanie: dlaczego zatem przeżył sam autor tego filmu? Jak to możliwe, że uszedł z życiem? Czy nie po to aby zainstalować film na internecie? Nie ma w filmie niczego
co jest jakimkolwiek dowodem przestępstwa. Mimo to skorumpowana prokuratura gorliwie bada jego zawartość. To podczas kiedy, ani Wiszniewskiego ani Bahra nikt nie wzywa na przesłuchanie. Naoczni świadkowie miejsca masowej zbrodni - Wiśniewski i Bahr - leżą poza zakresem zainteresowań polskiego prawa.
Film ten jest nadzwyczaj udanym przykładem manipulacji zbiorowej. Internauci całymi
milionami budują w swych świadomościach przekonanie , że na pokładzie samolotu byli jednak
ludzie. Czyli jest to zbiorowe odwrócenie uwagi od spostrzeżeń Wiśniewskiego, Bahra oraz innych świadczące o tym, że ciał tam nie było. Nie był to zatem samolot 101.
Przypuszczalnie – tak jak to bywa - sprawcy zbrodni dużo chętniej przyjmą na siebie ciężkie podejrzenia - a fałszywe, aniżeli pozwolą odsłonić słabe nawet poszlaki, które mogą naprowadzić na prawidłowy trop. Trop , który mógłby okazać prawdę o tym zamachu.

Sam film mógłby jednak być – paradoksalnie - dowodem na prawdziwość hipotezy „samolotu bliźniaka”. Otóż o słuszności hipotezy bliźniaka świadczyć miałby ten krótki fragment likwidacji tych którzy przeżyli. Oprawcy musieliby wiedzieć , że na pokładzie miało znajdować się jedynie parę osób, a nie dziewięćdziesiąt sześć. W ciągu tych kilkunastu sekund osoby te zostały odnalezione i zlikwidowane. Gdyby miał to być prawdziwy samolot prezydenta musiałby być tam i załoga i cała delegacja . Wyszukiwanie i dobijanie 96 osób musiałoby zająć jakieś dobre 30 minut a nie 20 sekund.

Drugim szachrajstwem mającym uśpić czujność analityków wydarzeń jest farsa odnajdywania
przedmiotów osobistych należących do ofiar katastrofy. Kiedy już „wszytko zostało znalezione i zabezpieczone” nagle w 3 tygodniu po katastrofie na jego sugerowanym miejscu tragedii odnajdują się przedmioty osobiste ofiar. Portfele, telefony i pieniądze o dużych wartościach.
A przecież teren był tak dokładnie zbadany, ziemia przekopana na jeden metr w głąb!

Zamachowcy tak bardzo zapatrzyli się w oszustwa WTC – 11 września - że i w Smoleńsku, tak jak w Nowym Yorku odnalazł się paszport osoby mającej znajdować się na pokładzie. Przypomnijmy, w WTC w wielkim ogniu, stopiła się nawet stal ale paszport rzekomego dowódcy porywaczy nie spłonął. W Smoleńsku tak samo. Mówią, że ciał nie widzieli, a tu patrz, nawet paszport się znalazł!
Otwarcie miejsca katastrofy dla poszukiwaczy nie jest przypadkowe. Poszukiwacze chodzą tam i grzebią, dzięki temu , że znajdują tam nawet pieniądze motywacja grabieży jest podtrzymywana.
Nagłaśnianie tych aktów sprawia, że problem pytań nt. Braku ciał w samolocie bliźniaku utonie w morzu faktów na temat grabienia przedmiotów osobistych rozbitków. Bo skoro są rzeczy osobiste to musieli być i pasażerowie. Brak kontroli nad tym miejscem nie jest przypadkowy. Bo gdyby tak było to ta – kiedy indziej - żenująca sprawa byłaby natychmiast zatuszowana a teren byłby natychmiast szczelnie odizolowany. Problem plądrowania tego miejsca jeszcze długo pozostanie na łamach prasy. Lekcja ta musi być utrwalona w świadomości ogółu.
Jak jednak hipoteza samolotu bliźniaka wpisuje się w przebieg zamachu?
O ile jest bardzo prawdopodobne to, że zarówno załoga jak i inni na pokładzie zostali odurzeni lub zabici gazem bojowym w trakcie lotu, to pozostaje pytanie czy zamachowcy byli na pokładzie , czy też nie. Nie można też wykluczyć tego, że w samolocie 101 utworzono tzw. kocioł. Ci wszyscy, którzy wchodzili kolejno na pokład byli natychmiast mordowani a ich ciała układane wgłębi kabiny.
Tej ewentualności nie można wykluczyć z dwóch powodów: Faktu spóźnienia pary prezydenckiej
na lotnisko oraz wyjątkowego przypadku braku kamer telewizyjnych jakie zawsze były podczas wchodzenia prezydenta na pokład samolotu. Lech Kaczyński mógł być już zabity w pałacu prezydenckim i to łącznie z oficerami BOR. Metoda ta choć klasyczna jest trudniejsza do wykonania niż metoda gazu bojowego, która to jak się przypuszcza jest często stosowana przy porywaniu samolotów pasażerskich, a które są przerabiane na katastrofy.

Weźmy to po kolei. Zaatakowanie załogi oraz pasażerów samolotu pasażerskiego gazem jest nad wyraz proste. Jak wiadomo samolot taki lecąc na wysokości 3000-9000 metrów musi mieć
- wg przepisów lotów - własna instalacje tlenową. Jednakże wpuszczenie gazu do samolotu – droga wentylacji ogólnej niosłoby ze sobą problem nierównomiernego rozejścia się tej substancji w samolocie jako całości, co mogło być zauważone przez potencjalne ofiary. Poza tym wstępna manipulacja taką instalacją mogłaby być wykryta przez serwis naziemny w Warszawie.
Najlepszym rozwiązaniem jest tu posłużenie się system masek tlenowych, które są na wyposażeniu każdego takiego samolotu. Maski takie same wypadną na głowami pasażerów i co ważne pilotów, kiedy tylko pojawi się jakikolwiek alarm na pokładzie. Tym alarmem może być; pożar, dekompresja kabiny, inne podobne problemy.
Procedura jest taka: natychmiast po alarmie wypadają maski, pilot oznajmia powód, zachęca wszystkich do założenia masek na twarze. Kapitan tak jak inni zakłada też i swoją maskę, aby oddychać tą droga. Procedura nakazuje kapitanowi równoczesne załączenie AUTOPILOTA .
I to w zasadzie wszystko. Załoga wdycha gaz , którym jest odurzona lub zabita. Zamachowcy drogą zdalną przejmują rozmowy rutynowe z ew. Wieżami kontrolnymi lub podobne. Wieże rozmawiając z porywaczami są przekonane , że mają bieżącą łączność z załogą.
Jeżeli samolot nie musi lądować bez katastrofy na ziemi, to fizyczna obecność zamachowców na pokładzie jest zbędna. Trudność pojawia się o ile samolot jest mało nowoczesny , a potrzeba sprowadzić go na ziemie bez kolizji. Tu–154 był takim samolotem , który pod tym względem mało nadawał się do takiego zdalnie sterowanego lądowania. A samolot 101 wylądował bez szwanku – to niemal pewne.
Należy zatem założyć, że zamachowcy musieli być na pokładzie.
Fakty mówiące o tym, że;
-nie było kamer TV w chwili kiedy prezydent Kaczyński wsiadał do samolotu,
-nie można było otrzymać informacji z lotniska w Warszawie co ilości osób na pokładzie
-niejasność co do powodów spóźnienia pary prezydenckiej na lotnisku
wskazują na to, zamachowcy na samolotu TU-154 nr 101, musieli wsiąść na jego pokład
już w Warszawie.
Jeżeli tak, to był wśród nich porywacz pilot , który przejął stery od nieprzytomnych lub martwych pilotów prezydenta L. Kaczyńskiego. Z chwila zameldowania do centrum dowodzenia , że samolot 101 został przejęty, nastąpił moment wprowadzenia do akcji „samolotu bliźniaka”. Bliźniak został podłączony ruchu jako samolot 101, podczas kiedy samolot prezydenta leciał w głąb Rosji.

To właśnie bliźniak krążył nad lotniskiem w Smoleńsku z załoga lub na autopilocie. To z tym pilotem lub zamachowcem podszywającym się pod pilota – już tu samolotu bliźniaka - rozmawiała wieża w Smoleńsku. Rosyjski kontroler nie kłamał. Kontroler mógł rozmawiać z fałszywym pilotem, który -możliwe - siedział w samolocie dowodzenia zamachem. Taki samolot był zauważony nad Smoleńskiem – był to przypuszczalnie rozpoznany Antonow. To z tego powodu kontroler prawdziwie powiedział, że pilot Tupolewa miał problemy z językiem, dokładnie: z liczbami. Pilot w bliźniaku lub podający się za pilota zamachowiec w Antonowie mógł rzeczywiście błędnie dyskutować – problem wysokości co nie uszło uwadze wieży. A mogło to być jedynie udawanie problemów językowych – jako konieczność grania na czas.
Kiedy bliźniak – lecąc na autopilocie - znalazł się we właściwym punkcie – został osadzony na ziemi. Odbyło się to poprzez detonacje ładunku wybuchowego w skrzydle. Skrzydło zostało ucięte i tym sposobem osiągnięto precyzyjne miejsce rozbicia samolotu bliźniaka.
Popełniano jednak błąd lub nastąpiły inne okoliczności niż te które przewidywano. Samolot ten nie miała paliwa w ilości należnej do wkalkulowanego wybuchu. Skutkiem czego zniszczono by ślady manipulacji a przede wszystkim ukryto by fakt braku ofiar na pokładzie. Wszystko miało spłonąć. W popiołach ukryto by fakty; braku ciał oraz ogromnego (nietypowego) zniszczenia konstrukcji samolotu. Brak pożaru sprawił, że opóźniono alarm. To tu i dlatego powstał problem braku określenia czasu rozbicia bliźniaka. Nie było też już czasu na przeredagowanie komunikatu władz Smoleńska: Wszyscy zginęli a duża ilość ciał jest całkowicie zwęglona – tak ogłoszono. Możliwe, że samolot miał lecieć bez paliwa ale miał zapalić się na ziemi od nafty, którą wstępnie rozlano na miejscu zaplanowanego wypadku. Było jednak coś co nie zagrało, rozlane paliwo nie wywołało pożaru i samolot nie spłonął.
Należy uważnie zwrócić uwagę na to co ukazują filmy ze scenami gaszenia pożaru. Otóż widać tam palącą się ziemie, a nie palący się samolot. Wrak samolotu nie ma śladu płomieni! Pierwsze co powinno się zapalić to opony kół podwozia. Koła te znajdowały się w najbliższej bliskości rozszarpanego zbiornika i powinny spłonąć, pozostały jednak nietknięte.
Filmy wideo pokazują zaś coś odwrotnego niż zwykle: płonie ziemia ale nie samolot.
Oznacza to, że podkład był polany paliwem i to podkład płonie ale słabym płomieniem, coś zawiodło.

Co zaś stało się z samolotem 101 i 96 osobami na pokładzie? Samolot ten osadzono na ziemi
gdzieś na tajnym lotnisku lub nawet doraźnie utwardzonym terenie, ważne aby nie było świadków. Okolice bardziej na wschód. Było to daleko od Smoleńska.
Fakt ten wyszedł na jaw, kiedy Jarosław uparł się aby ciało Lecha Kaczyńskiego zabrać natychmiast do Polski. Ciało należało najpierw przewieźć do Smoleńska. Samolot 101 lecąc z prędkością 800-900 km/h mógł osiągnąć dość daleką odległość, która sprawiła ten właśnie kłopot. Wymagań Jarosława Kaczyńskiego nie wzięto tego pod uwagę przy planowaniu. Ciało Lecha trzeba było specjalnie przerzucić do Smoleńska. Siły operacyjne w takich sytuacjach posługują się helikopterami . Prędkość lotu helikoptera jest 4 razy niższa niż Tu1-54. Oznacza to , że transport taką drogą też może być 4 razy dłuższy. I to było powodem , że samochód z Jarosławem Kaczyńskim był wstrzymywany w drodze do Smoleńska, gdzie miał zidentyfikować zwłoki Lecha.

Jest niemal pewne, że samolot 101 nigdzie nie rozbił się. Świadczyć musi o tym stan zwłok Lecha Kaczyńskiego. Zwłoki te szybko „znaleziono”, zidentyfikowano i dostarczono do Smoleńska. Świadczy to o tym, że nie był to losowy przypadek zmiażdżenia ciała w trakcie uderzenia samolotu o ziemię. Miejsce prezydenta było przy kabinach pilotów. Stan zwłok byłby podobny do innych
z tego samego miejsca w kadłubie Tupolewa. Pilotów nie znaleziono, ciało żony prezydenta było
trudne i do odnalezienia i do identyfikacji.
Bez wątpienia 96 zostało zamordowanych. Nie wiadomo jaka była to śmierć, może wszyscy byli martwi już w Warszawie. Może kapitan nie dotknął nawet steru samolotu. Czy ginęli od kuli w głowę, czy od trucizny? Można przypuszczać, że ciała ofiar celowo masakrowano to granicy
nierozpoznawalności, a to ze względu na obawę związana z ew. sekcja zwłok. Oględziny ciała
mogą ujawnić to czy ciało zostało zmasakrowane u osoby żyjącej, czy też po zgonie. Ustalenie
tego momentu mogło poważnie obnażyć kulisy zamachu.

Istotne jest to, że w Smoleńsku rozbił się bliźniak, nie było tam ciał, samolot ten nie spalił się tak jak zaplanowano, skutkiem czego pozostały dowody poszarpanych blach pokrycia co świadczy wyraźnie o podłożonym ładunku detonacyjnym.

Czarne skrzynki nie świadczą zaś o czymkolwiek. Towarzysze napiszą cały zapis na nowo. Jeżeli zapisy skrzynek mogłyby coś okazać to nic innego jak tylko kolejna fuszerkę fałszerzy i zbrodniarzy. Tak jak po partacku rozbili samolot bliźniak - nie potrafili go spalić na miejscu, tak mogą też coś pomylić w nowo tworzonym zapisie. Towarzysze nad Wisła pomogą towarzyszom
w Moskwie zatuszować ew. uchybienia. A są także towarzysze w szerokim świecie, ci też pomogą.

Należy mieć świadomość co do tego , że zamach nie był robotą ani jednej osoby ani jednego państwa. Zamach ten jest rezultatem zmowy międzynarodowej – przypuszczalnie nowej Jałty. O ile inicjatywa , inspiracja lub doraźne korzyści mogły przeważać w jedną lub drugą stronę to jednak nikt nie robił tego na własna rękę.

mardi 11 mai 2010


(NaturalNews)Dziś otrzymałem bardzo ważną, pilną wiadomość od Jeffrey`a Smith`a o bardzo niebezpiecznej sytuacji, która w tej chwili ma miejcie na międzynarodowej konferencji CODEXu. USA próbuje włączyć do swej agendy cenzurę, która zakazałaby informacji na produktach żywnościowych i rolnych, że zawierają GMO. To by oznaczało, że GMO w produktach rolnych byłoby ukrywane na skalę międzynarodową, a konsumenci nie będą informowani, czy ich żywność jest, czy nie jest genetycznie zmodyfikowana.

Prosimy o pilną pomoc, prosimy o wysłanie listu do Sekretarza Stanu (Clinton) Rolnictwa (Vilack) i Oddziału Zdrowia (…) (Sebelius) z prośbą o wstrzymanie USA przed próbą przeforsowania tego podstępnego oszustwa.

Prosimy o wypełnienie petycji (obywatele USA):

http://www.seedsofdeception.com/GMFree/TakeAction/CodexConference/index.cfm

Petycja europejska przeciw GMO tutaj:

http://www.avaaz.org/en/eu_health_and_biodiversity/98.php?CLICK_TF_TRACK

Trzeba zrozumieć, że USA próbuje zdelegalizować informację “bez GMO” na produktach żywnościowych, co w efekcie spowoduje, że napis “bez GMO” na
każdym produkcie będzie nielegalny. Jeśli USA uda się przeforsować takie prawo, FDA (…) może oskarżyć i zakazać produktów w USA, na których są napisy “bez GMO”. Oprócz tego, USA może zaskarżyć do sądu (przez World Trade Organization) każdy kraj, który dopuszcza takie napisy lub twierdzi, że jego produkty są bez GMO.

Dlaczego USA uprawia taką złowrogą, oszukańczą politykę? Bo, jak dobrze wiecie, prawie cały ich rząd federalny zaspokaja potrzeby wielkich finansowych korporacji, razem z “Big Ag” - z wielkimi korporacjami jak Monsanto, które chcą opatentować wszystkie ziarna i zniszczyć wszystkie anty GMO organizacje. Chcą, aby żywność bez GMO była nielegalna i aby wszystkie takie produkty były zakazane w sprzedaży.

Chcą, aby amerykańscy konsumenci nie byli poinformowani o prawdziwym niebezpieczeństwie, jakie stwarza GMO i naturalnie, chcą dominować w całej
amerykańskiej sieci żywnościowej ze swymi toksycznymi produktami GMO.

Te wielkie, potężne korporacje są gotowe zrobić wszystko, aby osiągnąć swój cel w skali globalnej, razem z przeforsowaniem GMO na całym świecie.

I to może im się udać, jeśli nie przyłączysz się do tych ludzi, którzy mówią NIE! tej złowrogiej i niebezpiecznej akcji.

Prosimy, przyłączcie się do nas i podpiszcie petycję, pamiętajcie, że każdy głos liczy się:

Prosimy o wypełnienie petycji (obywatele USA):
http://www.seedsofdeception.com/GMFree/TakeAction/CodexConference/index.cfm

Petycja europejska tutaj:
http://www.avaaz.org/en/eu_health_and_biodiversity/98.php?CLICK_TF_TRACK

W wywiadzie Health Rangera z Jeffrey Smithem, Jeffrey ujawnia prawdę na temat jak niebezpieczne jest GMO dla naszego zdrowia (j.angielski): http://www.youtube.com/watch?v=GBPY6rcgoTs

Mike Adams -Health Ranger
http://www.naturalnews.com/028716_GMOs_food_labels.html

Tłumaczenie Małgosia Świątek

Źródło: Stop Codex

lundi 10 mai 2010



Ponary - Litewskie ludobójstwo

Chcę przypomnieć Ponary jako miejsce o którym nie wiele się mówi, a wielu w ogóle o nim nie słyszało. Ku pamięci tam pomordowanych Polaków. Zawsze staram się przypominać o Ponarach gdy mówi się o Katyniu. Tak to już jest że we współczesnej Polsce jedne zbrodnie na Polakach się nagłaśnia bo jest to politycznie poprawne a inne zostawia w zapomnieniu po przez zamilczenie, bo te nie wpisują się w politpoprawność. Do tych przemilczanych o których się nie chce mówić na pewno nalezą litewskie Ponary i ukraińskie ludobójstwo. Trzeba tez zaznaczyć wielki wkład w sprawę Ponar Heleny Pasierbskiej

http://www.youtube.com/watch?v=OLmdY_F0_iQ


"Tylko dlatego, że byliśmy Polakami"
12 maja - Dzień Ponarski



Doły śmierci

Obok kłamstwa katyńskiego istniało też kłamstwo Ponar - największego miejsca kaźni Polaków na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. Jednak o ile każdy z Polaków zna grozę dołów katyńskich, o tyle zbrodnia ponarska zupełnie nie istnieje w świadomości narodowej, a kolejne rządy po 1990 r. bardzo mało zrobiły w tej sprawie. A przecież doły ponarskie są jeszcze bardziej przerażające, bo umierali w nich nie tylko dorośli mężczyźni, lecz także kobiety, dzieci i młodzież.
W 1940 r. Sowieci zaczęli w Ponarach pod Wilnem budowę bazy paliw płynnych dla samolotów. Zrobili pięć ogromnych wykopów. W okresie okupacji niemieckiej nad te doły Litwini spędzali ofiary - Polaków i Żydów - i rozstrzeliwali je z broni maszynowej. Od lipca 1941 r. do lipca 1944 r. zamordowano w ten sposób około 100 tysięcy ludzi! Życie straciło kilkanaście tysięcy niewinnych Polaków, prawdopodobnie około 20 tys. - zginęli tylko dlatego, że byli Polakami.
Ludobójstwa w Ponarach dokonywał podległy niemieckiemu gestapo litewski Ochotniczy Oddział Strzelców Ponarskich, zwany Ypatingas Burys. Rekrutował się głównie z członków paramilitarnej organizacji nacjonalistycznej Lietuvos Szauliu Sajunga (Związek Strzelców Litewskich), której liczebność w 1940 r. osiągnęła 62 tysiące. Polacy nazywali ich w skrócie szaulisami - od litewskiego słowa "s~Jaulis" - strzelec.
Mordy na Polakach dotyczyły najwartościowszych przedstawicieli społeczności polskiej: inteligencji, duchowieństwa, żołnierzy i oficerów Armii Krajowej oraz innych organizacji niepodległościowych. Szczególna gorliwość Litwinów - budujących chore wizje "wielkiej Litwy" pod parasolem "tysiącletniej Rzeszy" - w mordowaniu Polaków wynikała z antypolskiej propagandy nacjonalistycznej, wspieranej umiejętnie przez Niemców. Społeczność litewska w przedwojennym Wilnie stanowiła zdecydowaną mniejszość: niewiele ponad 2 proc. W zbrodniczych umysłach zrodził się więc straszny plan: wystarczy zabić część Polaków, pozostałych zastraszyć i zmienić im nazwiska, a miasto stanie się "czysto" litewskie. Informowały o tym na bieżąco raporty Delegatury Rządu RP na Kraj: "Litwini zawiedzeni w swych nadziejach przez Niemców jeszcze bardziej pragną zemsty nad pokonanymi Polakami. Stale grożą, że po wymordowaniu Żydów przyjdzie kolej na Polaków" (maj 1942). "Wileńszczyzna w dalszym ciągu jest terenem najcięższego na obszarze ziem wschodnich Rzeczypospolitej terroru politycznego, w którym Litwini prześcigają się z Niemcami" (sierpień 1942).



Polacy mordowani w Ponarach przechodzili najpierw okrutne śledztwo, najczęściej w więzieniu na Łukiszkach lub w areszcie gestapo przy ul. Ofiarnej w Wilnie. Stamtąd przewożono ich ciężarówkami na miejsce zbrodni. Zachowane relacje budzą do dziś lęk i grozę. Na przykład grupie polskich harcerek kazano rozebrać się do naga, następnie puszczono psy, by rozszarpały ofiary, które potem dobijano nad dołami ponarskimi.
Przez dziesięciolecia komunizmu budowano pracowicie w Związku Sowieckim gmach kłamstwa ponarskiego. Stawiano pomniki, z których wynikało, że ofiarami zbrodni byli obywatele sowieccy!
Na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie mieszkają tysiące Polaków. To im przede wszystkim należy się pełna prawda o Ponarach i jasne stanowisko władz litewskich wobec tej zbrodni. Tu nie ma miejsca na "politykę". Prawda o Ponarach musi też trafić do polskich podręczników szkolnych i stać się częścią narodowej świadomości. To nie jest tylko sprawa Stowarzyszenia "Rodzina Ponarska" i dzielnej strażniczki pamięci - pani Heleny Pasierbskiej-Wojtowicz z Gdańska.
Mamy nadzieję, że strony ponarskie "Naszego Dziennika", publikowane w Dniu Ponarskim - ustanowionym na pamiątkę największej egzekucji polskiej młodzieży 12 maja 1942 r. - przyczynią się do tego dzieła.
Szczepan Surdy



--------------------------------------------------------------------------------


Oddali życie za Boga i Ojczyznę
Relacja Piotra Wróblewskiego, więzionego na Łukiszkach alumna Wileńskiego Seminarium Duchownego

"Któregoś dnia, wiedziony z kolegami do łaźni mijałem się z grupą chłopców potwornie skatowanych. - To uczniowie gimnazjum Mickiewicza i Słowackiego - usłyszałem czyjś głos obok. Jeden z nich ledwie się poruszał, pochylony z twarzą poranioną i opuchniętą. Jego ręce omalże sięgały ziemi. (...) - Nie boicie się śmierci? Nie żal wam życia? Kim ty jesteś? - pytałem. Padło nazwisko, bodajże Kowalewicza i głos po chwili milczenia spokojnie, odważnie przekazywał dalej coś w rodzaju testamentu: 'Słuchaj, kimkolwiek jesteś, wiedz, że wyrok śmierci nie pokonał żadnego z nas. Solidarni i świadomi wagi chwili oddajemy życie za Boga i Ojczyznę. Wierzymy, że to, o co walczyliśmy, nie zginie. Sprawę podejmą inni... Polska powstanie wolna i niepodległa... Powiedz to innym... Nie załamał się nikt. Wierzymy, że naszym życiem, naszą śmiercią rozporządza Opatrzność, więc jesteśmy spokojni i ufni'".

Fragment dziennika Kazimierza Sakowicza, oficera Armii Krajowej, który od lipca 1941 r. do śmierci 5 lipca 1944 r. (został śmiertelnie raniony przez litewskich policjantów) prowadził zapiski dotyczące zbrodni w Ponarach

"17 września - piątek, 1943 r. Około 8 rano dowiaduję się, że na bazę zajechała przed chwilą ciężarówka, szczelnie zakryta. Idę na przejazd. Koło bramy na bazę stoi gestapowiec. Na bazie cicho. Wkrótce jednak pada salwa (gdzie jama Rudzińska). Znów cicho, znów salwa; czas mija. Ogółem 5 salw. Słyszę, że pracuje motor; aha, to znak, że koniec i że wracają. Wkrótce ciężarówka mija przejazd; z tyłu widać, jak Litwini oglądają rzeczy skazańców. Przysypani zostali bardzo nieznacznie, tak że pod cienką warstwą żółtego piasku wyraźnie rysowały się tułowia zamordowanych. (...) Po pewnym czasie z bazy wracają 2 szaulisi. Zaczyna się rozmowa. Cóż okazuje się, że strzelali 'polskich adwokatów i doktorów'! Strzelano po dwóch naraz, rozebranych. Trzymali się fajnie, nie płakali i nie prosili, tylko żegnali się ze sobą i przeżegnawszy się - szli. Łachy prawie wszystkie pojechali, zostały się m.in. buty 'eleganckie, długie buty' i jeszcze coś trochę - informuje szaulis, bratanek Kułaskis ze Skorbucian, zaufanego Litwina, stałego odbiorcy rzeczy pomordowanych, którego brat rozstrzeliwuje".



--------------------------------------------------------------------------------


Jeśli zapomnimy o nich... Doktor Kazimierz Pelczar
Profesor Konrad Górski napisał: "Ktokolwiek mówiłby o Kazimierzu Pelczarze rzeczy nie tylko dobre, ale najlepsze z możliwych, nie powinien być posądzony o przesadną idealizację...".

15 września 1943 r. został zastrzelony w Wilnie, z wyroku sądu specjalnego Armii Krajowej, niejaki Marianas Padabas - inspektor policji litewskiej, konfident gestapo, odpowiedzialny za śmierć wielu młodych polskich konspiratorów. Wydarzenie to zostało wykorzystane przez Niemców i współpracujących z nimi Litwinów do akcji specjalnej skierowanej przeciwko polskiej inteligencji w Wilnie. Aresztowano 100 osób jako zakładników. Już 17 września dziesięciu z nich Litwini zamordowali w Ponarach. Byli to: Mieczysław Engiel (adwokat), Eugeniusz Biłgorajski (kapitan WP), Kazimierz Iwanowski (por. WP), Kazimierz Antuszewicz (inżynier), Włodzimierz Manrik (urzędnik), Mieczysław Gutkowski (profesor USB), Stanisław Grynkiewicz (urzędnik skarbowy), Tadeusz Lothe (urzędnik), Aleksander Orłowski (technik budowlany) oraz Kazimierz Pelczar.
Doktor Kazimierz Pelczar był wybitnym lekarzem, zajmującym się m.in. nowotworami złośliwymi. Znany i szanowany w świecie lekarskim w całej Europie, doktoryzował się na UJ w Krakowie, w Berlinie i w Paryżu. Utworzył w Wilnie Zakład Leczniczo-Badawczy dla Chorych na Nowotwory, "który był jakby jego darem dla najbiedniejszych z biednych, chorych na różne postacie nowotworów, skazanych w owym czasie na zagładę, okrutnie cierpiących" (L.J. Kłoniecki). Znany był także w świecie medycznym z licznych publikacji poświęconych gruźlicy, gośćcowi, dusznicy bolesnej i cukrzycy. Po wybuchu wojny otrzymał propozycje wyjazdu m.in. do Londynu. Odmówił. Zorganizował, korzystając ze swych kontaktów zagranicznych, znaczącą pomoc dla poszkodowanych, zwłaszcza dzieci, w ramach Komitetu Polskiego Pomocy Ofiarom Wojny oraz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Współpracował ze służbami sanitarnymi Okręgu Wileńskiego AK. Pośpiech, z jakim go zamordowano kilka godzin po aresztowaniu, trudno racjonalnie zrozumieć: umiejętności i kompetencje medyczne dr. Pelczara mogły być przydatne także Litwinom. Przeważyła jednak nienawiść do doktora jako Polaka. W chwili śmierci miał 49 lat.
psz



--------------------------------------------------------------------------------


Jeśli zapomnimy o nich...Ksiądz Romuald Świrkowski
5 V 1942 r. zamordowano w Ponarach ks. Romualda Świrkowskiego, proboszcza parafii Św. Ducha w Wilnie, przedstawiciela Kurii Arcybiskupiej w Okręgu Wileńskim ZWZ-AK. Przed wojną był sekretarzem Akcji Katolickiej w archidiecezji wileńskiej.

Od 1911 r. ks. Świrkowski był proboszczem parafii Rukojnie, potem w Szczuczynie, Miorach i Słonimie. Wszędzie służył z wielkim sercem. Poza obowiązkami duszpasterskimi rozpowszechniał prasę katolicką, zakładał biblioteki parafialne, organizował teatrzyki amatorskie, prowadził kursy, wycieczki, imprezy sportowe. Pomagał zdolnej młodzieży i organizował akcje charytatywne.
W 1936 r. został sekretarzem archidiecezjalnym Akcji Katolickiej i kapelanem Sióstr Wizytek przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego i św. Franciszka Salezego przy Rossie. Podczas okupacji sowieckiej w mieszkaniu księdza odbywały się spotkania konspiracyjne.
Tuż przed wkroczeniem Niemców do Wilna ks. Świrkowski został proboszczem parafii Św. Ducha obejmującej centrum miasta. Dalej brał udział w działalności konspiracyjnej i pomagał Żydom z pobliskiego getta. Za to został aresztowany 15 stycznia 1942 r.
W więzieniu na Łukiszkach siedział w jednej celi z ks. Stanisławem Bielawskim, który wspominał: "Kilka dni po aresztowaniu wzięto go na badanie, po którym wrócił skatowany. Oskarżono go o przynależność do kierownictwa wileńskiego AK".
Ksiądz Romuald Świrkowski został rozstrzelany razem z dużą grupą młodzieży. Na miejscu kaźni ukląkł i modląc się, zwrócony twarzą ku przywiezionym razem z nim chłopcom, czynił znak krzyża. W takiej pozycji dosięgły go kule litewskich szaulisów.
Kilka dni później na plebanię kościoła Św. Ducha przyniesiono portmonetkę, a w niej kartkę ze słowami: "Wiozą nas na Ponary - ks. Świrkowski". Wyrzucił ją w czasie drogi na stracenie, by dać znak. Później dostarczono przyjaciołom skrwawioną i przestrzeloną stułę kapłana, znalezioną w Ponarach.
psz



--------------------------------------------------------------------------------


Wierni Polsce
W ponarskich dołach mordowani byli nie tylko pojedynczy Polacy, ale również całe rodziny, prześladowane za swą patriotyczną postawę przez wszystkich okupantów, którzy kolejno w latach II wojny światowej rządzili Wilnem: Litwinów, Sowietów, Niemców. Oto losy jednej z nich.

Wileńska historia rodziny Warachowskich, pochodzącej z centralnej Polski, z okolic Płocka, gdzie posiadali majątek Zegartowice, utracony w okresie powstań w XIX w., to przede wszystkim historia trojga rodzeństwa mojego dziadka Adama Warachowskiego: jego dwóch sióstr i brata, oraz ich najbliższych.
Przemysław Warachowski był najmłodszym bratem Adama. W czasie okupacji sowieckiej, a później niemieckiej prowadził działalność konspiracyjną w szeregach Armii Krajowej. Był oficerem, przyjął ps. "Witeź". Również jego dwie siostry: Bożenna Gortowa ps. "Goplana" i Stanisława Tobjaszowa, a także jej mąż Józef Tobjasz ps. "Niemirycz" należeli do AK.
Najwcześniej, bo już jesienią 1939 roku rozpoczął działalność konspiracyjną mąż Bożenny, Toedor Gorta. Był dyrektorem Liceum Handlowo-Administracyjnego, wielu jego uczniów i uczennic składało na jego ręce przysięgę akowską, m.in. siostrzeniec Stefan Tobjasz, zamordowany przez Niemców. Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Wilna w 1940 roku Teodorem zainteresowało się NKWD. Wczesną wiosną 1941 roku wuj został aresztowany i uwięziony na Łukiszkach. Stamtąd wywieziono go na wschód, gdzie ślad po nim zaginął.
Bożenna Gortowa kontynuowała działalność konspiracyjną razem z bratem Przemysławem Warachowskim i szwagrem Józefem Tobjaszem. Prowadziła m.in. ewidencję żołnierzy AK. Dom rodzinny Gortów i Tobjaszów przy ul. Połockiej 9 na Zarzeczu był ważnym miejscem kontaktowym, punktem odpraw łączników z Wilna i z terenu (m.in. Bolesława Skoczkowskiego zamordowanego później w Ponarach), kolportażu prasy podziemnej; tu odbywały się też konspiracyjne narady.
Za swoją działalność niepodległościową Bożenna Gortowa od 13 czerwca do 30 listopada 1942 roku była więziona na Łukiszkach.
Przemysław Warachowski ps. "Witeź", urodzony w 1907 roku, ukończył w Wilnie Instytut Nauk Handlowo-Gospodarczych. Pracował w Dyrekcji Lasów Państwowych w Białowieży. Uciekając jesienią 1939 r. z żoną i trzema synkami przed bolszewikami, zatrzymał się u swojej siostry Bożenny Gortowej w Wilnie. Podjął działalność konspiracyjną w szeregach ZWZ-AK, współpracując najściślej z Józefem Tobjaszem.
Józef Tobjasz, urodzony w 1905 roku w Mińsku Litewskim, pracował jako nauczyciel, studiując jednocześnie na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych na Uniwersytecie im. Stefana Batorego. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku. Dostał się do niewoli sowieckiej do obozu w Kozielsku. Został jednak zwolniony, gdyż nie posiadał stopnia oficerskiego. Wrócił pieszo do domu na początku grudnia 1939 roku, krańcowo wyczerpany i zagłodzony. Od września 1940 roku był wychowawcą klasy maturalnej w Gimnazjum Ojców Jezuitów przy ul. Wielkiej. Uczniowie lubili go i cenili. 21 czerwca 1941 roku, w przeddzień wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Józef Tobjasz wraz z prof. Ananiaszem Rojeckim w pośpiechu zwołali radę pedagogiczną dla zatwierdzenia zdanych egzaminów i wystawienia świadectw. Pośpiech okazał się uzasadniony - parę godzin później na Wilno spadły pierwsze bomby niemieckie.
Józef Tobjasz został bez pracy. By utrzymać rodzinę, razem z jednym z wykładowców Uniwersytetu im. Stefana Batorego podjął się piłowania drzewa.
Dnia 23 kwietnia 1942 r. Niemcy aresztowali Józefa Tobjasza, a sześć dni później, 29 kwietnia - Przemysława Warachowskiego. Zostali uwięzieni na Łukiszkach i poddani torturom w celu wymuszenia zeznań i podania nazwisk członków AK. Szczególnie Przemysław był bity do nieprzytomności, po przesłuchaniach dwaj strażnicy zaciągali go nieprzytomnego do celi. Ani on, ani Józef nie wydali nikogo.
Dnia 3 grudnia 1942 roku o świcie Józef Tobjasz i Przemysław Warachowski, wraz z 15 innymi żołnierzami AK (m.in. J. Cebrowskim i A. Guzińskim), zostali zamordowani w Ponarach. Przemysław miał lat 37, Józef - 39.
Bożena Bargieł



--------------------------------------------------------------------------------


"Tak bardzo chciałabym, by młodzi Polacy poznali uczucia swoich rówieśników sprzed lat, by choć przez chwilę byli z nami..." W pełnym świetle prawdy
Rozmowa z Heleną Pasierbską-Wojtowicz

Wykonała Pani ogromną pracę dla upamiętnienia patriotów polskich zamordowanych w Ponarach: książki i inne publikacje, liczne tablice pamiątkowe w kościołach; jest Pani założycielką i prezesem Stowarzyszenia "Rodzina Ponarska". Od ponad 20 lat zbrodnia ponarska stała się głównym tematem Pani życia.

- To prawda, od wielu lat żyję wspomnieniami o tych, którzy umierali nad dołami ponarskimi. Wiele z tych osób znałam osobiście - przede wszystkim ludzi tak jak ja wówczas bardzo młodych. Nie mogę się pogodzić z myślą, że mogliby zostać kiedyś zapomniani. Aż się prosi, by zacytować w tym miejscu Adama Mickiewicza: "Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie...". Przecież te słowa też odnosiły się do młodzieży wileńskiej, tyle tylko że z początków XIX wieku. Mam przed oczyma twarze, gesty, strzępy słów. Słyszę ciągle kazanie ks. Hlebowicza w kościele św. Anny i słyszę nasz wspólny śpiew: "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie...". Tak bardzo chciałabym, by obecni młodzi Polacy poznali uczucia swoich rówieśników sprzed lat, by choć przez chwilę byli z nami. Przede wszystkim jednak pragnę, by zbrodnia ponarska była postawiona w pełnym świetle prawdy, bez światłocieni: "Niech słowa wasze będą tak za tak, nie za nie...". Boli mnie, że Episkopat Litwy, wyrażając w imieniu narodu litewskiego skruchę za zbrodnię ponarską, pomija słowo "Polak", ograniczając tę skruchę tylko do ofiar żydowskich. Boli mnie, gorszy i oburza, że w niektórych środowiskach litewskich zbrodniczy kolaboranci Hitlera przedstawiani są jako postacie "tragiczne" lub wręcz jako bohaterowie narodowi!

Niektórzy mają Pani za złe, że pomniejsza Pani znaczenie ofiar żydowskich w Ponarach.

- Tak mogą mówić tylko ci, którzy nie znają moich książek i nie chcą zrozumieć tego, co nieustannie od lat powtarzam: Żydzi w Ponarach ginęli w ramach zbrodniczej akcji zagłady prowadzonej w całej Europie. To są ofiary niemieckiego szaleństwa, zasługujące na głębokie współczucie i pamięć - tym bardziej że byli obywatelami Rzeczypospolitej. Liczbę zamordowanych w Ponarach Żydów szacuję na 56 tysięcy. Poświęciłam im rozdział w swej książce o Ponarach pt. "Wileńskie Ponary". Mówi o nich cały świat. A kto się zajmie kilkunastoma tysiącami Polaków, którzy ponieśli tam męczeńską śmierć, przeszedłszy przedtem przez śledztwo na Łukiszkach? W polskojęzycznej encyklopedii multimedialnej (onet.pl) hasło "Ponary" objaśnia się następująco: "Miejscowość na Litwie, w pobliżu Wilna. W okresie od lipca 1941 do lipca 1942 Niemcy zamordowali tu 70-100 tysięcy Żydów, głównie z Wilna i okolic". Tylko tyle! Nikczemność czy głupota? A przecież internet to wspaniałe narzędzie, którym zainteresowana jest młodzież. Gwoli sprawiedliwości dodam, że - na szczęście - fatalna notatka w encyklopedii multimedialnej nie jest jedyną internetową wzmianką o Ponarach.

Pani mogła też podzielić los zamordowanych Polaków w Ponarach... Zrządzeniem Opatrzności po siedmiu miesiącach śledztwa na Łukiszkach wyszła Pani na wolność. Czym Pani tłumaczy swoje ocalenie?

- Widocznie nikt mnie nie wsypał w śledztwie, nie potwierdził mojego udziału w konspiracji, a podczas aresztowania nie znaleziono przy mnie żadnych "dowodów". Od początku powiedziałam sobie, że bez względu na okoliczności nie przyznam się i nie dam się nabrać na obietnice: "Przyznaj się, to cię wypuścimy". Wprowadził mnie do konspiracji Przemysław Warachowski "Witeź". Zanim zamordowano go 3 grudnia 1942 r., przeszedł okrutne śledztwo. Nikogo nie wydał. Może więc to jemu zawdzięczam ocalenie? A może po prostu Pan Bóg ocalił mnie, bym mogła teraz wypełnić swą misję? Tym bardziej muszę zrobić teraz wszystko dla tych, którzy poszli na śmierć.

Co szczególnie zapamiętała Pani ze śledztwa na Łukiszkach?

- To byłby temat na osobną, długą rozmowę. Pamiętam twarz doc. dr Wandy Rewieńskiej, geografa z USB, i słyszę do dziś głos litewskiej strażniczki: "Rewieńska do księdza!". Po powrocie ze spowiedzi powiedziała: "Jadę na Ponary. Na śmierć...".
Więźniów przesłuchiwali Litwini i Niemcy, mnie wyłącznie Litwini. Pytali nieustannie o przynależność do organizacji, kontakty, nazwiska. Byli brutalni i prymitywni. Mój śledczy był ciągle pijany.

Jak Pani myśli, skąd brała się u tych ludzi taka nienawiść do Polaków i Żydów?

- Wiele razy zadawałam sobie pytanie, gdzie leży przyczyna tylu zbrodni i niegodziwości. Po latach dochodzę do wniosku, że Litwini byli święcie przekonani o ostatecznym tryumfie Hitlera. Postawili na niego i na swoją przyszłość u jego boku. A ponieważ zwycięzcy nie muszą się z niczego tłumaczyć, nie spodziewali się, że kiedyś przyjdzie czas rozliczeń. Żydzi zabierali ze sobą w drodze do Ponar wszystko, co mieli najcenniejsze. Nie wiedzieli, że idą na śmierć. Zabijano ich nagich (podobnie jak Polaków). Był więc dodatkowy motyw morderczej gorliwości - rabunek.

Założyła Pani Stowarzyszenie "Rodzina Ponarska" i jest Pani jego prezesem. Jakie są cele "Rodziny"?

- Jak pan wie, działa w Polsce "Rodzina Katyńska". To piękna, mądra idea. Czym różni się dół ponarski od katyńskiego? Tym, że jest jeszcze bardziej przerażający, bo umierali w nim nie tylko mężczyźni - wojskowi, gotowi zawsze na śmierć (choć nie tak haniebną). "Rodzina Ponarska" skupia ludzi bliskich Polakom zamordowanym w Ponarach: rodzeństwo, córki i synów, krewnych, przyjaciół. Chcemy zebrać jak najwięcej dokumentów i relacji dotyczących zamordowanych Polaków. Mimo upływu tylu lat ciągle otrzymuję nowe materiały, więc nie uważam swej misji za zakończoną. W nowych wydaniach moich książek pojawią się nowe treści. Ponadto za swoje zadanie uważamy upamiętnianie ofiar. Dzięki staraniom "Rodziny Ponarskiej" mamy już tablice w warszawskim kościele dominikanów przy ul. Freta, w bazylice NMP (kaplica Ostrobramska) w Gdańsku, w kościele Św. Ducha w Białymstoku, w kościele Ojców Dominikanów w Lublinie i Poznaniu, w Sanktuarium Nowych Męczenników (kaplica ks. Jerzego Popiełuszki) w Bydgoszczy, w kościele MB Ostrobramskiej w Olsztynie, w kościele garnizonowym we Wrocławiu, w kościele NMP przy ul. Świętojańskiej w Gdyni, w kościele św. Jacka w Słupsku, gdzie pomogło nam Towarzystwo Miłośników Wilna i Grodna. To samo Towarzystwo ufundowało tablicę w Toruniu (kościół Ojców Jezuitów). Wileńscy akowcy ufundowali tablice w Szczecinie (ul. Słowicza) i w Łodzi.

To bardzo dużo. Dlaczego więc, Pani zdaniem, tylko co dziesiąty zapytany na ulicy człowiek wie cokolwiek o Ponarach?

- Jest pan optymistą. Byłoby dobrze, gdyby wiedział co dziesiąty... Połowa z tych, którzy cokolwiek wiedzą, ma takie o Ponarach pojęcie jak autor cytowanego hasła z encyklopedii multimedialnej. O Ponarach nie mówi się w szkołach na lekcjach historii. To zasadnicza przyczyna ignorancji. Na przeszkodzie stoją źle, powierzchownie rozumiane tzw. stosunki dobrosąsiedzkie z Litwą. A przecież milczenie przynosi dokładnie odwrotny skutek: Litwini nas nie szanują i są wobec nas nieufni. Ile razy trzeba powtarzać, że tylko prawda nas wyzwoli? Czy można budować na kłamstwie i przemilczeniach? Czy domaganie się oficjalnego "przepraszam" jest żądaniem "antylitewskim"?

Jak Pani ocenia zaangażowanie oficjalnych polskich czynników w ujawnianiu okoliczności zbrodni ponarskich i upamiętnieniu ofiar?

- Oceniam je jako dalece niewystarczające. Co prawda przed trzema laty postawiono w Ponarach nowy krzyż i zbudowano kwaterę polską z nazwiskami niektórych zamordowanych, a ówczesny premier napisał, że "obok kłamstwa katyńskiego istniało też kłamstwo Ponar", że to "trudna sprawa między narodami Polski i Litwy", ale "nie możemy udawać, że zbrodni tej dokonali 'nieznani sprawcy'; większość z nich jest znana, i to z nazwiska". Na tym się jednak skończyło. Od dwóch lat IPN prowadzi niezakończone jeszcze śledztwo, z którym wiążemy pewne nadzieje. Wiążemy też nadzieje z działalnością edukacyjną, popularyzatorską IPN. Spodziewamy się, że konferencja w Gdańsku, która odbyła się 9 maja 2003 r., jest dopiero jej początkiem.

W jaki sposób można pomóc w działalności "Rodziny Ponarskiej"?

- Czekamy na przyjaciół popierających naszą działalność. Nie tylko rodziny ofiar mogą być z nami. Zapraszamy do Stowarzyszenia i do wspierania nas - czy to przez uczestnictwo w konferencjach, w uroczystościach, czy przez składkę na działalność - każdego Polaka, któremu leży na sercu, by prawda o Ponarach zajaśniała pełnym blaskiem. Zainteresowanych proszę o kontakt telefoniczny: (58) 556 61 59. Apeluję też do wszystkich, którzy mogliby pomóc w skompletowaniu zdjęć i dokumentów dotyczących zamordowanych w Ponarach Polaków lub mogliby jeszcze złożyć relacje na ten temat.

Swoje książki wydaje Pani własnym sumptem. Pewnie dlatego mają niewystarczający nakład i są niedostępne w księgarniach.

- Pierwsze wydanie książki "Ponary - wileńska Golgota" sfinansowałam sama. Potem pomagała mi Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, za co wyrażam jej w imieniu "Rodziny Ponarskiej" wielką wdzięczność. W czerwcu ukaże się nowe, poszerzone wydanie "Wileńskich Łukiszek", także subsydiowane przez Radę. Niestety, tylko w nakładzie 500 egzemplarzy. 200 egzemplarzy otrzymają biblioteki, 100 egzemplarzy trafi do Wilna. Gdyby znalazł się ktoś - osoba czy instytucja - kto wsparłby finansowo nowe wydanie "Łukiszek" lub "Ponar" w większym nakładzie, byłaby szansa na upowszechnienie prawdy o zbrodni. Książka w większym nakładzie dotarłaby też do nauczycieli i uczniów zainteresowanych historią najnowszą, na czym szczególnie mi zależy.

Dziękuję za rozmowę. Proszę przyjąć wyrazy głębokiego uznania i szacunku dla Pani szlachetnej misji.

http://hamburgpol.w.interia.pl/ponary.htm

http://www.dlapolski.pl/P...na-art2013.html


http://wiadomosci.onet.pl...h,kioskart.html


Ostatnio powszechnie i bez powodu szermuje się pojęciem antysemityzmu. Należałoby zastanowić się nad intencjami osób, które nadużywają tego słowa. Czy wmawianie Polakom antysemityzmu nie spowoduje autentycznego zniechęcenia do Żydów?

Tak było na Kresach

Przed wojną wśród młodego pokolenia, do którego należałam, nie było przejawów antysemityzmu, przynajmniej na Wileńszczyźnie. W gimnazjach, m.in. w Gimnazjum im. E. Orzeszkowej w Wilnie, uczyły się i przyjaźniły ze sobą zarówno uczennice Polki, jak i Żydówki. Do dziś te kontakty przetrwały, np. Sima Kaganowicz zamieszkała w Tel Awiwie, przyjeżdża na spotkania "Orzechówek" do Polski. Tak wspomina czasy wileńskie: "Kresy w szerszym znaczeniu tego słowa stanowiły duży ośrodek żydowski... Stanowiły dla Żydów przez wiele lat takie centrum, jakim był Babilon..." ("Wilno i Wileńszczyzna jako krajobraz i środowisko wielu kultur", Białystok 1992). To samo utrzymuje Rachela Margolis, przebywająca obecnie tak w Izraelu, jak i w Wilnie - przez sentyment.
Tymczasem Izrael Gutman - prof. historii na Uniwersytecie Hebrajskim, rodem z Polski, autor wielu prac naukowych, uważa, że "był antysemityzm, kiedy żyli w Polsce Żydzi i jest antysemityzm również dzisiaj" (rozmowa D. Rosiaka z I. Gutmanem, "Życie" 4.07.1999). Prawda jest inna. Społeczność żydowska nie była lojalna względem państwa polskiego. Żydzi stanowili trzon Komunistycznej Partii Polski - prowadzącej akcję wywrotową, a więc wrogą naszemu Narodowi. A gdy wkroczyła na ziemie polskie Armia Czerwona, Żydzi witali ją radośnie z czerwonymi flagami i czerwonymi opaskami na rękawach.
Do końca życia nie zapomnę takiej sceny: ulicą na przedmieściu Wilna idzie polski żołnierz w luźnym szynelu, bez pasa, zgnębiony po klęsce wrześniowej. Podbiega do niego młody Żyd i uderza go w twarz.
Kiedy zaczęły się wywózki Polaków przez Sowietów w głąb ich przepastnego imperium, zadanie było ułatwione przez Żydów, którzy zawczasu przygotowali wykazy polskiej inteligencji. Przykładem moja rodzina Horodniczych z miasteczka Kościeniewicze.
Według I. Gutmana, serdeczne powitanie przez Żydów wojsk sowieckich wynikało z wiary, że "pod okupacją tą istniała większa szansa przeżycia niż pod Niemcami..." (rozmowa D. Rosiaka z I. Gutmanem, "Życie" 4.07.1999). Ależ we wrześniu 1939 r. większość Żydów nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów zaplanowanego holokaustu. Antypolonizm był w nich zakodowany od dziesiątków, jeśli nie od setek lat. Pogarda dla "goja", przechytrzanie go to cecha nieodłączna mentalności żydowskiej. Świadczyło o tym powiedzenie "wasze ulice - nasze kamienice".
Jak stwierdza brytyjski historyk Norman Davies: "...była irracjonalna nienawiść części Żydów do Polaków". Należy dodać: znacznej części!
Teraz, nie bacząc na sześć tysięcy drzewek zasadzonych w Izraelu dla Polaków, którzy ratowali życie Żydów, nie licząc, ilu z tych ratujących postradało własne, Żydzi mają czelność twierdzić, że miały miejsce "jawne akty agresji ze strony AK. Rząd na emigracji, a przede wszystkim Delegatura w Polsce robiła niewiele dla ratowania Żydów" (rozmowa D. Rosiaka z I. Gutmanem, "Życie" 4.07.1999). A pomoc dla powstańców w getcie warszawskim, a ukrywanie dzieci żydowskich przez zgromadzenia zakonne, np. Sióstr Szarytek w Wilnie, itd. Wszystkiego mało i mało!

Kto ma przepraszać

To nieważne, że różne narody: Francuzi, Brytyjczycy, a przede wszystkim sami Żydzi, głównie amerykańscy, podczas wojny nie starali się ratować swoich braci. Obecnie oskarża się Polaków na cały świat, posługując się nawet szantażem, o zbrodnię mordowania Żydów w Jedwabnem, bez czekania na wyniki śledztwa.
Tymczasem w kwietniu 1944 r. we wsi Koniuchy na dawnej Wileńszczyźnie został dokonany zbiorowy mord na tamtejszej ludności przez oddział partyzantów sowieckich, złożony w znacznej mierze z Żydów zbiegłych z gett. Pisze o tym Chaim Lazar z Izraela w książce pt. "Destruction and Resistance" (New York, 1985) dla przydania chwały "dzielności" swych pobratymców... "Pewnego wieczoru 120 najlepszych partyzantów ze wszystkich obozów, uzbrojonych w najlepszą broń [ze zrzutów z Moskwy - dop. H.P.] wyruszyło w stronę wsi Koniuchy. Między nimi było około 50 Żydów, którymi dowodził Jaakow Prenner. O północy dotarli w okolice wioski i zajęli pozycje wyjściowe. Mieli rozkaz, aby nikomu nie darować życia. Nawet bydło i nierogacizna miały być wybite... Przygotowanymi zawczasu pochodniami partyzanci palili domy, stajnie, magazyny... Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna i usiłowali uciec. Ale zewsząd czekały ich śmiertelne pociski. Wielu z nich wskoczyło do rzeki, aby przepłynąć na drugą stronę, ale tam też spotkał ich taki sam los... 60 gospodarstw chłopskich, w których mieszkało około 300 osób, zniszczono. Nie uratował się nikt" (J. Urbankiewicz "Jedwabne i Koniuchy", "Wiano" nr 5/138, Łódź).
Jaka była przyczyna tej masakry? Otóż w Koniuchach chłopi nachodzeni przez bandy sowiecko-żydowskie, obrabowywani przez nie z żywności, zorganizowali samoobronę. W końcu byli już pozbawieni podstawowych środków do życia.
Obecnie sprawą mordu w Koniuchach zajmuje się Instytut Pamięci Narodowej. Ciekawe, kogo będą przepraszały nasze władze?

Litewski wstyd

I jeszcze jeden aspekt problemu rzekomej współwiny Polaków w dziele zagłady Żydów w czasie II wojny światowej, bzdurnie lansowanej przez niektóre kręgi żydowskie. Bo jeśli chodzi o Niemców, to dla współczesnych Izraelczyków są to powojenni przyjaciele. Odbywają się spotkania wśród młodzieży, podejmowane są wspólne przedsięwzięcia itp. Także "w Europie zachodniej praktycznie nie ma antysemityzmu... Tylko w Polsce jest inaczej" (Rozmowa z I. Gutmanem, "Życie", 4. 07.1999). Teraz i dziesiątki lat wstecz.
A dlaczego niedalekiej przeszłości nie wypomina się np. Litwinom? Przecież wymordowali ochotniczo praktycznie całą społeczność żydowską w swoim kraju - ok. 240 tys. osób. Nie trąbi się na cały świat o bestialskiej zagładzie kobiet i starców, strącanych żywcem do dołów w lesie ponarskim? Dla dzieci litewscy szaulisi żałowali kul, roztrzaskiwali więc ich główki po prostu o drzewa.
W tej "rzeźni ludzkiej" - jak określił Ponary Józef Mackiewicz - zostało zamordowanych około 70 tysięcy Żydów. A w Kownie Litwini samorzutnie, zanim Niemcy wydali jakiekolwiek zarządzenia, urządzili istny pogrom. Dlaczego o tym cicho, sza? Wprawdzie Efraim Zuroff - dyrektor Centrum Szymona Wiesenthala z Jerozolimy - określa skandalem fakt, że w ostatnim czasie spośród dziesięciu faszystów litewskich, wydalonych ze Stanów Zjednoczonych, sądzić usiłowano tylko jednego. Aleksandras Lilejkis, winien śmierci 35 tysięcy Żydów, spacerował sobie swobodnie ulicami Wilna, aż po paru latach... zmarł. E. Zuroff stwierdza: "Ani jeden z przestępców nie spędził choć jednego dnia w więzieniu. A są to ludzie oskarżeni o masowe zbrodnie. To jest oburzające" (Rozmowa Dawida Warszawskiego z E. Zuroffem "Gazeta Wyborcza" 15.07.1999).
Charakterystyczne jest, że oprawcy wywodzili się ze wszystkich grup społecznych, nie byli więc marginesem przestępczym, zdarzającym się w każdym kraju. Poza tym w tym czasie, kiedy to się działo, nie było wśród Litwinów głosów potępiających ów koszmar. Nawiasem mówiąc, w tej największej kaźni ziem północno-wschodnich II Rzeczypospolitej - w Ponarach - zamordowano tysiące Polaków - przeważnie akowców, przywożonych z więzienia po wielomiesięcznym, okrutnym śledztwie, prowadzonym przez litewskie służby bezpieczeństwa, współpracujące z gestapo. To także wynik antypolonizmu.

Helena Pasierbska

Autorka od lat zajmuje się tematem martyrologii Polaków na Litwie w czasie II wojny światowej. Wydała książkę "Wileńskie Ponary", której drugie wydanie ukazało się w maju 2001 r.

http://webcache.googleuse...l&ct=clnk&gl=pl